„Nędza luksusowa”, czyli „mała czarna” kończy 90 lat
wtorek,
19 stycznia 2016
„Moda przemija, styl pozostaje” mawiała Coco Chanel. Z pewnością wiedziała, co mówi, a przede wszystkim, co projektuje, bo zaproponowane przez nią ubrania do dziś stanowią ponadczasową klasykę. Tak było w przypadku „małej czarnej”, która w tym roku obchodzi swoje 90. urodziny i jest jedną z najchętniej noszonych sukienek przez kobiety na całym świecie.
Gdy „mała czarna” ujrzała światło dzienne, nie od razu spotkała się z entuzjazmem ze strony innych uznanych za wielkie sławy projektantów. Złośliwi nazywali wytwór młodej i niedoświadczonej ich zdaniem Chanel – „nędzą luksusową”. Paul Poiret, którego można określić mianem poprzednika Chanel, i który tworzył kreacje pełen przepychu, przypominające kreacje Szeherezady, pewnego razu złośliwie zapytał Coco, po kim nosi żałobę, skoro zaprojektowała i sama nosi taką właśnie sukienkę. Chanel słynąca z ciętego języka, odpowiedziała mu: „Po panu”.
Czerń zarezerwowana głównie dla wdów
Jej słowa w pewien sposób okazały się prorocze. Pod koniec lat 20. Poiret przestał być cenionym projektantem, klientki powoli wykruszały się, aż doszło do tego, że zbankrutował. Jego miejsce zajęła właśnie autorka „nędzy luksusowej”, czyli Gabrielle Chanel. Pytanie Poireta było w pewnym sensie uzasadnione. Idea sukienki miała narodzić się po śmierci kochanka Chanel, arystokraty Artura „Boya” Capel, który zginął w wypadku samochodowym. To on pomógł jej otworzyć pierwszy sklep. Podarowany jej przez niego sweter, był inspiracją do powstania chanelowskiego kostiumu.
Przez lata mawiano, że „mała czarna” to wyraz żałoby Chanel, która nie mogąc nosić jej sama, ubrała w nią cały świat.
Chanel, zanim została wziętą projektantką, była aktorką kabaretową w Moulins, a potem przez kilka ładnych modystką. Jej pseudonim „Coco” wziął się z jednej ze śpiewanych przez nią piosenek kabaretowych.
Prawdą jest, że przed Chanel i jej „małą czarną”, czerń była zarezerwowana głównie dla wdów, sióstr zakonnych i służby. W latach 1915-1920 była symbolem żałoby z powodu I wojny światowej oraz epidemii śmiercionośnej grypy „hiszpanki”. Coco „odczarowała” ten kolor i stworzyła kreację uniwersalną, która przez kilkadziesiąt lat ratowała i do dziś ratuje kobiety przed odwiecznym dylematem, „co na siebie włożyć”.
„Szeherezada, to proste. Mała czarna – trudne”
Projekt Chanel skupił się nie tylko na kolorze, ale również kształcie. Kreatorka diametralnie odeszła od kształtu litery S, uwolniła kobiety od tego kroju, a mężczyznom jak rozpisywała się prasa przyniosła wielkie rozczarowanie, w wielu recenzjach i artykułach na jej temat podkreślano bardzo mocno jej „bezkształtność”. Negatywnych komentarzy było bez liku. Elsa Schiaparelli, której projekty zainspirowane były surrealizmem, określiła tę sukienkę, jako dobrą dla wdowy i mało wyrafinowaną. W jej stronę również padła cięta riposta. „Szeherezada, to proste. Mała czarna – trudne”. Wygrała. Fantazyjne kreacje Schiaparelli nie były aż tak uniwersalne, jak to, co proponowała Chanel.
Mimo wielu negatywnych opinii i mocnej krytyki, surowa sukienka w wykonaniu Chanel powoli zaczęła pojawiać się w damskich szafach aż wreszcie stała się kreacją podstawową każdej elegantki. Jak wyglądała jej pierwotna wersja? Wykonana z jedwabnej krepy, miała długość lekko za kolano. Rękaw był długi i dopasowany. Dekolt w kształcie łódki, nie odsłaniał zbyt dużo, a krój dzielił sylwetkę na pół. Talia zaznaczona była delikatnie na linii bioder. Sukienka miała poruszać się wraz z ruchem noszącej ją właścicielki. Chanel sugerowała, że surowość i jednolity kolor sukienki, bardzo dobrze będzie podkreślała biel w postaci pereł. Zalecała, aby właśnie taką biżuterię nosić do sukienki. I tak w 1926 roku „mała czarna” zadebiutowała na salonach, modelkach, a także i na samej Chanel.
Czerń świetnie sprawdzała się na ekranie
W latach 1929-1939, gdy nastały czasy wielkiego kryzysu, kobiety coraz częściej sięgały po tę sukienkę. W czasie II wojny światowej „mała czarna” głównie ze względu na ograniczone dostawy tekstyliów była podstawowym strojem kobiet. Stała się także uniformem tych pań, które wykonywały prace umysłowe. Pokochała ją również produkcja filmowa. Od momentu jej debiutu do lat 60. była najchętniej wykorzystywaną kreacją w hollywoodzkich hitach. Gdy inne kolory wyglądały na mocno zniekształcone na ekranie, czerń świetnie się na nim sprawdzała.
„Mała czarna” po wojnie znowu stała się symbolem rewolucji obyczajowej za sprawą „new look” Diora. W konserwatywnych latach 50. pokazał ją światu na nowo, w wersji niezbyt odmiennej od tej, którą stworzyła Coco. Nosiły ją m.in. Marylin Monroe, Rita Hayworth, czy Brigitte Bardot. W latach 60. młodsze pokolenia kobiet chętniej nosiły „małą czarną” w wersji mini, a starsze pozostały wierne propozycji podobnej do tej, którą Hubert de Givenchy zaprezentował w filmie „Śniadanie u Tiffany’ego”. Warto także podkreślić, że dzień premiery tego filmu był dniem rozpoczęcia kultu „małej czarnej”. Ikoną stylu i kojarzoną z sukienką osobą stała się Audrey Hepburn.
Absolutny „must have” w każdej szafie
W latach 80. gdy coraz częściej powracano do materiałów naturalnych, chanelowski wynalazek był uzupełniany o modne detale jak np. szerokie ramiona. Zmianie ulegała również cały czas długość sukienki. W latach 90. kultura grunge pokazała, że „małą czarną” można połączyć z glanami albo sandałami, a jej długość może być naprawdę wersją mini. Powrót do modelu z lat 50. i 60. Przypadło na początek nowego tysiąclecia. Dziś to tzw. absolutny „must have” w szafie każdej kobiety.
O tym, że sukienka ta stała się kultowym ubraniem, świadczyć może porównanie, jakie na swoich łamach zamieścił magazyn „Vogue”. Redaktorzy porównali ją do samochodu marki Ford. Jego konstruktor mawiał, że może on występować w każdym kolorze pod warunkiem, że będzie to czerń. „Mała czarna”, jak zauważyli dziennikarze, ma w sobie także prostą linię, praktyczność i niezawodność.