Po godzinach

A jak Anioł Stróż, Z jak Zbawienie. „Alfabet” księdza Kaczkowskiego

Uczył studentów medycyny rozmawiać ze śmiertelnie chorymi pacjentami. Gdy podopieczni hospicjum odchodzili, przygotowywał i towarzyszył im w ich ostatniej drodze. Uwielbiał tradycyjne modlitwy, słynął z ciętego języka, był smakoszem. Mimo, że zmagał się z glejakiem mózgu, do końca pracował i pozostał aktywny. Pozostawił po sobie wiele dobrych wspomnień, przesłań i myśli. Najważniejsze zebraliśmy w formie „alfabetu księdza Kaczkowskiego”.

A jak Aeropag Etyczny – to organizowane, co roku latem w Pucku warsztaty, podczas których studenci medycyny uczą się, jak rozmawiać z pacjentami o złych rokowaniach i o śmierci. Odgrywają scenki, w których towarzyszą im zawodowi aktorzy, słuchają też wykładów z bioetyki. Ksiądz Kaczkowski był przeciwnikiem mówienia chorym, że będzie dobrze, magicznego myślenia, że chory wyzdrowieje, co w przypadku chociażby pacjentów jego hospicjum było oszustwem. „Nigdy, choćbyśmy mieli wielką pokusę, nie możemy obiecywać rzeczy niemożliwych, ponieważ ludzie straciliby do nas zaufanie. Człowiekowi można powiedzieć najtrudniejszą prawdę, ale z klasą, wspierając go, budując relację”.

A jak Anioł Stróż – „Kiedy myślę o swoim Aniele Stróżu, to wydaje mi się, że on już chyba sobie wszystkie pióra wyrwał, jak patrzy na to, co wyrabiam. Zwracajmy się do naszego opiekuna, przyjaźnijmy się z nim. Może warto czasem prosić, by skontaktował się z Aniołem Stróżem osoby, z którą chcielibyśmy się dogadać? Jeżeli nam trudno, to niech oni zrobią to na anielskim poziomie” – mówił o anielskiej opiece. O ile Anioła Stróża cenił, o tyle „durnostojki w kształcie aniołków” denerwowały go okrutnie. Postawionych przez przypadek w hospicjum jak najszybciej się pozbywał.

B jak Bóg – ksiądz Jan oddzielał swoją chorobą od woli bożej, tłumaczył, że nowotwór to błąd w genotypie, a Bóg nie jest paskudnym, starym dziadem siedzącym na chmurze, który nas nie lubi, więc rozdaje cierpienia i rozmaite przeciwności. „To jest nowotwór, jakiś błąd w genotypie, a nie Pan Bóg mówiący: Kaczkowski, wasza gęba mi się nie podoba, będziecie mieć nowotwór. Albo: Pani Malinowska, nie zmówiła pani pacierza – no to będzie przerzut, a pani córka zginie w wypadku samochodowym, bo mam dzisiaj zły humor. Takiego Boga nie ma”. Przekonywał, że Bóg kocha człowieka zarówno wtedy, gdy jest on szczęśliwy, jak i wtedy, gdy spotykają go nieszczęścia, tłumaczył, że Bóg chrześcijan jest Bogiem dramatycznie bliskim.

C jak choroba – tłumaczył, że każdy człowiek jest najwyższą formą funkcjonowania białka. Jedni psują się szybciej, inni później. Mówił, że dopóki będzie mógł, chce pracować, a choroba nie zwalnia go z pogody ducha oraz człowieczeństwa. Wymagał od innych, ale najwięcej wymagał od siebie samego. Prawie do końca był aktywny, żył jak zwykł mawiać na „pełnej, a nawet podwójnej petardzie”. Udało mu się dokończyć pracę nad trzema książkami. Jeszcze dwa tygodnie przed śmiercią przygotowywał ostatnie nagrania.
(fot. Facebook)
D jak dom – swój rodzinny dom ks. Kaczkowski określał, jako „pełen miłości, szaleństwa i otwartości”. Mama była osobą wymagającą, ojciec typem jowialnego, ale jak mówił ks. Kaczkowski stabilnego gościa. „ Mama z przekąsem konstatuje, że kierownicze stanowiska zajmujemy tylko dzięki niej, bo zarządzania od najmłodszych lat uczyliśmy się, wydając jej rozkazy” – wspominał. Nigdy, mimo sugestii znajomych, nie zdecydowała się, aby oddać go do ośrodka dla niedowidzących dzieci, ale dbała o jego rehabilitację. Z ojcem, który nie był wierzący, miał bardzo dobrą relację, a jego wybór nie zaważył na jej bliskości. Osobą, dzięki której mały Janek zafascynował się Kościołem, była babcia Wincentyna. Uważał, że była ona jedyną w rodzinie katoliczką z prawdziwego zdarzenia. Potrafiła nazywać rzeczy po imieniu i być świadomą, gdy ksiądz na kazaniu plecie bzdury.

E jak Eucharystia – mówił, że jest w niej zakochany. Miała dla niego fundamentalne znaczenie, była źródłem siły. Jeśli miałby wskazać na jedną rzecz, na której najbardziej mu zależało, to była właśnie ona. Chciał wszystkim pokazać, że Eucharystia i Komunia są najważniejsze. To w nich powinniśmy szukać zrozumienia i doświadczenia Boga, sensu życia. To była jego misja i tak rozumiał swoje kapłaństwo. Jego fascynacją była też liturgia. Szczególnie stare, przedsoborowe ryty.

F jak fotografia – w hospicjum w Pucku na ścianach wisi kilkanaście wielkoformatowych fotografii z Afganistanu i Nowego Jorku zrobionych przez Damiana Kramskiego, wielokrotnego laureata Grand Press Foto, przyjaciela księdza. W głębi korytarza, na ostatniej ścianie hospicjum, tuż obok pokoju, w którym zwłoki czekają na transport do kostnicy, wisi zdjęcie niekończącego się śladu na wodzie, a w oddali widać niknący Nowy Jork. To było ulubione zdjęcie księdza, które jego zdaniem obrazowało podróż po śmierci.

G jak gumiaki – ulubione obuwie księdza, gdy nadzorował prace budowlane hospicjum w Pucku. „Nadzorowanie prac budowlanych, chyba tak jak każdemu facetowi, sprawiało mi wielką frajdę”.

G jak godność – był przeciwnikiem określania kogoś mianem „warzywa” a jego stanu, jako „wegetatywnego”. „W ten sposób dopuszczamy się na poziomie języka uprzedmiotowienia człowieka”. Widział, że nawet niewielka niepełnosprawność sprawia, że człowiek traktowany jest, jako mniej wartościowy. Godność w jego rozumieniu polegała także na tym, aby sprzeciwiać się wszelkiej uporczywości terapeutycznej, która potęguje cierpienie. „Nigdy jednak nie można odstąpić od terapii paliatywnej, czyli od zwykłej opieki. Pacjent nie może umrzeć z bólu, głodu, pragnienia, nie możemy pozwolić mu się świadomie udusić”.
(fot. Facebook)
H jak hospicjum – w 2004 był jednym z założycieli Puckiego Hospicjum Domowego. W latach 2007–2009 koordynował prace budowy Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio, a w 2009 został jego dyrektorem i prezesem zarządu. Utworzył program szkoleniowy w zakresie bioetyki chrześcijańskiej, w wolontariat zaangażował trudną młodzież z zawodówki, w której uczył religii. „Szukali emocji w paleniu trawy, a tu znaleźli je, pomagając innym. Uciekali od życia, a tu się do niego zbliżali”. Budując hospicjum dokładnie wiedział, jakie ono ma być. Zadbał o to, aby układ budynku był taki by nikt z zewnątrz nie widział, co dzieje się w pokojach pacjentów, by mieli swoją intymność. To miała być przytulna, ale nowoczesna przestrzeń, bez świętych obrazków, za to z prostymi krzyżami. Aby pacjenci czuli w niej namiastkę domu, rodzina mogła przywieźć chociażby ulubiony obraz. Budynek i atmosfera miały nie mieć skojarzeń ze szpitalem. „Wszystko jest ważne, zwłaszcza kuchnia, w której można sobie zażyczyć dowolną potrawę” – mówił, pytając jednocześnie, dlaczego odmawiać pacjentom tej małej przyjemności. W hospicjum można, więc zapalić papierosa, zjeść stek z grilla, wypić piwo, a w słoneczny dzień wyjść do ogrodu. Obchody lekarskie odbywały się w angielskim stylu - powoli i spokojnie. Pytany, jak sam radzi sobie z pracą w hospicjum i odchodzeniem podopiecznych, odpowiadał w typowy dla siebie sposób, że wiedział, co wybiera i pomaga mu w tym powiedzenie sobie samemu: „Kaczkowski, jak jesteś taki wrażliwy, to trzeba było założyć kwiaciarnię”.

I jak imprezy – sam przyznawał, że czas liceum był dla niego „okresem grubego imprezowania”. Razem z polonistką, historykiem i kilkoma innymi osobami jeździł na tzw. piwaki. Liberalni nauczyciele przyczynili się do tego, że na jednej z takich mocno zakrapianych wycieczek do Torunia, młody Jan trafił znowu do kościoła i odnalazł tam na kacu swoje powołanie.

J jak jedzenie – mówił, że może nie wygląda, ale jest ogromnym smakoszem. W rozmaitych smakach możemy czuć Pana Boga. Ulubione dania: polędwica wołowa w sosie serowym i "kaczucha z chrupiącą skórką popijana winem rioja". „Ja mam wtedy odloty mistyczne. Jestem przekonany, że Pan Bóg istnieje, skoro dał nam takie możliwości patrzenia na przyrodę, poznawania smaków i doświadczania piękna”.

K jak kac i kapłaństwo – po suto zakrapianej imprezie na wycieczce w Toruniu, młody Jan wyrusza w miasto w poszukiwaniu czegoś na kaca. Po drodze postanawia wstąpić do kościoła i się wyspowiadać. Wspomina, że zapamiętał orli nos księdza i to, że był do tej spowiedzi kompletnie nieprzygotowany. Spowiednik jest wyraźnie załamany jego stanem, ale jeszcze bardziej postawą pedagogów, którzy pozwolili młodzieży na taką grubą imprezę. W pewnym momencie ksiądz zadał mu pytanie, czy nie myśli o kapłaństwie. „Podczas tej spowiedzi ksiądz polecił mi zgłoszenie się do jezuitów w Gdyni. Najpierw to zlekceważyłem, potem to do mnie wracało, aż wreszcie zdecydowałem się na rozmowę w tamtejszym duszpasterstwie powołaniowym”.
(fot. Facebook)
L jak lekcje religii – w dzieciństwie nie miał szczęścia do katechetów. Zrugany przez księdza za brak zeszytu, których zresztą nie prowadził ze względu na problemy ze wzrokiem i ocenę niedostateczną z religii, do której przyznał się rodzicom dopiero podczas powrotu z wakacji w górach, wrócił na religię dopiero w ósmej klasie podstawówki, gdy stała się ona szkolnym przedmiotem. Sam zaczął prowadzić katechezę, gdy trafił do Pucka. Trafił do tzw. Oksfordu, czyli mieszanki zawodówki i technikum. Przyznawał, że trudno było utrzymać uczniów w ryzach. „Kiedy atmosfera gęstniała, pytałem, czy pamiętają, dlaczego uczę ich religii tak porządnie: >>Bo ja was szanuję. Wszyscy mają was w nosie, uważają was za ogrów, a ja przeprowadzę tę lekcję, choćbyście na głowie stanęli, choćbyście się zesrali<< (…) To powoli przynosiło efekty.

M jak marzenia – chciał dokończyć habilitację, napisać skrypt dla lekarzy o przekazywaniu trudnych wiadomości pacjentom, pojechać do ciepłego kraju, wygrzać się na plaży i wykąpać. Największym marzeniem było jednak to, aby nie padło hospicjum w Pucku. Zapytany kiedyś, co by zrobił wiedząc, że następnego dnia umrze, powiedział: „Poszedłbym do spowiedzi, przyjąłbym Komunię Świętą, w miarę możliwości odprawił Mszę. A jakby jeszcze wystarczyło siły i czasu, to zjadłbym pyszną, krwistą polędwicę medium red w sosie pieprzowym lub rokforowym i popił butelką dobrego, czerwonego, wytrawnego wina rioja. W tej kolejności”.

N jak niepełnosprawność – od urodzenia miał lewostronny niedowład i dużą wadę wzroku. Mama, która nigdy nie oddała go do ośrodka dla niewidomych, tylko dbała o rehabilitację, często powtarzała: „co będzie w stanie robić, to zrobi”. Ksiądz Jan nie miał u niej nigdy taryfy ulgowej, nie chciała by czuł się gorszy, dlatego jak mówił miał sam wysokie wymagania wobec osób niepełnosprawnych i chorych.

O jak onkocelebryta – określenie to wymyślił sobie sam. Gdy zaczął pojawiać się w mediach, pojawiło się wiele głosów, że ma parcie na sitko, czyli radio, szpaltę, czyli prasę oraz na szkło, czyli telewizję. „Troszeczkę to łechta moją próżność. Ale na takie zarzuty opowiadam, że mam parcie głównie na drewno, na dębowy czy sosnowy garniturek. Staram się swoją onkocelebryckość wykorzystywać użytkowo (…) Mam wrażenie, że to się w jakiejś mierze udaje. Słyszę o ludziach odległych od Kościoła, którzy po medialnym materiale z moim udziałem zadają sobie pytania o wiarę i sens”.

O jak ogry
– tak pieszczotliwie mówił o swoich uczniach z puckiego Oksfordu. Angażował ich do pracy w hospicjum. Jak wspominał chłopcy, którzy nie byli nauczeni kultury w domu, potrafili w obliczu ludzkiego dramatu postępować bardzo delikatnie. Doceniał to, do czego byli zdolni. „Byłem szczęśliwy, gdy w powrotnej drodze, kiedy jechaliśmy w ciszy, Paweł trącił mnie w bok i stwierdził: >>Proszę księdza, dobrze, że tam byliśmy, nieeeee?<<. Ja na to: >>Dobrze, Pawełku<<”.
(fot. Facebook)
P jak przykuc/plusz/płytkość – to trzy rzeczy, które najbardziej wkurzały go w polskim Kościele. Terminem „pluszowi księża” określał tych, którzy strasznie się nad sobą użalają, celibat przeżywają, jako potworne wyrzeczenie, a na pierwszym miejscu stawiają własne „ja” i uważają, że musi być fajnie, miło i przyjemnie. Określenie „kucany katolicyzm” ukuł ojciec ks. Kaczkowskiego. „Taki katolik drapie się po klacie, czyli robi znak krzyża; dyga, czyli markuje przyklęknięcie przed Najświętszym Sakramentem, który nazywa opłatkiem; wypina się, czyli podczas podniesienia tak dba o spodnie czy sukienkę, że zamiast uklęknąć na wpół przykucnięty wypina tyłek, co na myśl przywodzi tylko pozycję, w której robi się coś zgoła innego…”

P jak pogrzeb – bardzo dokładnie opisał jak chce zostać pochowany. „Bardzo proszę mnie pochować w sutannie, z humerałem, w albie, z cingulum i stułą na krzyż, z manipularzem, w takim ładnym, czarnym ornacie, żeby dzieci mojego rodzeństwa, wiedziały, że wujek nie wyparował, nie zniknął. I że śmierć jest czymś zupełnie realnym i normalnym. Zdarza się to nam śmiertelnikom”. Był przeciwnikiem kremacji. „Błagam, nawet, jeżeli w wyjątkowych sytuacjach korzystamy z kremacji (znowu odzywa się we mnie tradycjonalista), to nie stawiajmy prochów na kominku albo nie rozsypujmy ich w ulubionym miejscu. Chrześcijanin, katolik, powinien mieć swój grób, z którego mógłby zmartwychwstać. Choć oczywiście Pan Bóg sobie poradzi z tymi, których ciała wyparowały w piecach hutniczych albo zostały pochłonięte przez morskie odmęty” – tłumaczył.

R jak rak – ks. Kaczkowski walczył z rakiem nerki i glejakiem mózgu. „Fizycznie i psychicznie czuję się świetnie i to moje życie z chorobą zaczyna być coraz bardziej ciekawe. Usłyszałem i wyczytałem, że mediana przeżycia to właśnie 14 miesięcy, a najdalej opisane przypadki to 32 miesiące. Ja jestem daleko za medianą i zbliżam się do tego drugiego progu. Nie wygląda, żebym miał się zawinąć. Może niektórzy mówią sobie: >>kurcze, on jeszcze żyje, a miała być taka piękna katastrofa<<. Jeśli kogoś zawiodłem, przepraszam. Ostatnią chemię skończyłem w marcu lub kwietniu zeszłego roku i wbrew medycynie ten nowotwór się cofa” – mówił w jednym z wywiadów.

S jak spowiedź – to było to, co Kaczkowski bardzo lubił. „Na ambonie bądź lwem, czyli bardzo jasno wykładaj naukę Kościoła, ale w konfesjonale bądź barankiem” – mówił. Przyznawał, że był w sakramencie pokuty wobec wierzących bardzo wymagający, ale zawsze traktował ich z szacunkiem. Uważał, że nie jest to banalny rytuał z magicznymi formułkami, a dobry spowiednik przede wszystkim musi umieć słuchać „nie tylko tego, co jest mówione wprost, ale zwłaszcza tego, co jest mówione między wierszami”. Zadawał dodatkowe pytania, bo chciał zrozumieć istotę problemu i to też tłumaczył spowiadanym przez niego osobom. Tłumaczył, że choć ksiądz jest związany tajemnicą spowiedzi, może pokierować nią tak żeby zdjąć winę z dziecka, które jest ofiarą molestowania lub uświadomić komuś, że jest ofiarą jakiejś relacji, zasugerować gdzie zwrócić się o pomoc.
(fot. Facebook)
Ś jak śmierć – własnej śmierci nie da się schrzanić, bo nie zdarzyło się żeby ktoś umarł nieskutecznie, ale da się schrzanić wszystko to, co dookoła śmierci. Dlatego też namawiał podopiecznych swojego hospicjum oraz ich rodziny, aby na ostatniej prostej swojego życia wybaczyli sobie wszystko, pogodzili się, powiedzieli, że się kochają, wyspowiadali się i pojednali z Bogiem. Zwracał także uwagę na to, że bliscy powinni pozwolić choremu odejść. „Tak dzieje się bardzo często. Konający nie może umrzeć, bo bliscy mu nie pozwalają. Boją się, że jak pozwolą, będą mieli go na sumieniu. I cierpią wszyscy” – tłumaczył w jednym z reportaży.

T jak tradycjonalista – choć wiele osób uważało go za postępowego, nowoczesnego i idącego pod prąd w wielu kwestiach księdza, był ogromnym tradycjonalistą. Bardzo lubił tradycyjne katolickie modlitwy oraz tradycyjny wieczorny rachunek sumienia. „Czasem jadę samochodem i drę koparę >>Święty Boże, Święty Mocny…<<. Niektórzy na światłach dłubią w nosie, malują się, a ja śpiewam”.

U jak uśmiech – obok ciętego języka, mówienia wprost i przekory, poczucie humoru oraz uśmiech były jego znakiem rozpoznawczym. W jednej z rozmów mówił: „Choroby, nawet śmiertelnej, nie można przez cały czas traktować ze śmiertelną powagą, bo już samo to by nas zabiło. Podobnie jak w innych życiowych trudnościach ratuje nas tu poczucie humoru, autoironia i dystans do siebie”. Jedna z anegdot na jego temat mówi, że któregoś wieczoru rodzice pomagali mu ułożyć się na łóżku, w pewnym momencie jego ojciec zakomenderował: „Przekręć się”. Rozbawiony Jan zapytał: „Naprawdę, tato? Daj mi jeszcze szansę!”. Z kolegą z seminarium, który świetnie grał na organach chodzili do katedry, by ten ćwiczył swoje umiejętności. „Lubię muzykę organową, więc chodziłem z nim. Czasem się wygłupialiśmy. Na przykład grał motyw z Reksia lub Międzynarodówkę zakończone >>Amen<<”.

V jak vloger – oprócz tego, że był doktorem nauk teologicznych, bioetykiem i dyrektorem hospicjum w Pucku, był też vlogerem. Swoje filmy publikował na portalu Boska TV. Pojawiał się w nich w masce Batmana, zjadał swoją ulubioną polędwicę wołową, prasował, tańczył ze swoim bratem m.in. roztrząsał, co wypada, a czego nie wypada robić księdzu, tłumaczył, czym jest prawdziwy Adwent, przyjmowanie Komunii Świętej, czy modlitwa.
Zgodnie z panującym w puckim hospicjum zwyczajem po śmierci ks. Kaczkowskiego została zapalona świeca (fot. PAP/Adam Warżawa)
W jak wzrok – mało brakowało a przez brak wzroku młody Kaczkowski nie zostałby księdzem. Prowincjał kategorycznie sprzeciwił się przyjęciu go do nowicjatu, bo jak napisał „nawet gdyby nie istniały inne przeciwwskazania, to wzrok był dostateczną przyczyną odmowy”. Najbardziej jak przyznał po latach bolało go właśnie to sformułowanie „inne przeciwwskazania”, których nikt nie potrafił mu wskazać. W seminarium mimo, że był oczytany i miał ostry język, to właśnie przez wzrok nie chciano dopuścić go do święceń kapłańskich. Podczas obrad zastanawiano się, czy da sobie radę. „W szkole nie będzie mógł pracować, bo ma słaby wzrok, dzieci mu pouciekają” – pada argument. „A pieniądze widzi? Widzi. To święcić” mówi półżartem jeden z profesorów, rozładowuje sytuację, a Jan zostaje księdzem.

Z jak zbawienie
– mówił, że nie przychodzi ono z automatu. „Zakonnica może się potępić, bo przez 40 lat nienawidziła koleżanki z celi obok. A menel może się zbawić, bo w ostatniej chwili swojego życia powie Jezu - wybacz mi. Przyzwoitość polega na tym, że trzeba robić więcej. To, że kochasz swoje dzieci, że ich nie bijesz, nie krzywdzisz - to żadna zasługa, to wychodzenie na zero. Zadaj pytanie sobie - co zrobię więcej? Ja już nie mam czasu, więc żyję na pełnej petardzie, chcę każdego dnia robić więcej” – mówił w jednej z rozmów. Wyznał, że modlił się za Jaruzelskiego, za Kiszczaka, a został mu jeszcze Jerzy Urban. „Wszystkim życzę zbawienia, łącznie z sobą - nie byłbym katolickim kapłanem, gdybym myślał inaczej”.

 Ż jak życzenie – ostatnim życzeniem ks. Kaczkowskiego było to, aby zobaczyć wiosnę. „Jeśli mój czas choroby właśnie dobija do czasu długiego przeżycia, to będę dziękował Niebiosom, jeśli przeżyję rok 2015 w dobrej kondycji. Jeżeli zlitowałaby się nade mną Opatrzność i dorzuciła mi jeszcze pół roku, tak żebym zobaczył wiosnę 2016 roku, to będę mega szczęśliwy”. Zmarł w drugi dzień świąt 28 marca. „Jeśli Pan Bóg przyjmie mnie do siebie, obiecuję, że na tyle, na ile mi pozwoli, bo to też nie jest takie oczywiste, będę próbował być blisko was” – powtarzał.
Podczas przygotowywania tekstu korzystałam z książek „Życie na pełnej petardzie" autorstwa ks.Kaczkowskiego i P. Żyłki oraz „Grunt pod nogami" ks. Kaczkowskiego.
Pogrzeb ks. Jana Kaczkowskiego
Ksiądz Kaczkowski został pochowany w piątek na Cmentarzu Komunalnym w Sopocie. Uroczystości pogrzebowe rozpoczęły się rano w Pucku. Po uroczystej mszy pożegnalnej trumna z ciałem duchownego została przewieziona do Sopotu.
Zdjęcie główne: Ksiądz Jan Kaczkowski miał 38 lat. Był m.in. założycielem hospicjum w Pucku.
Zobacz więcej
Po godzinach wydanie 17.11.2017 – 24.11.2017
„To była zabawa w śmierć i życie”. Od ćpuna po mistrza świata
Historię Jerzego Górskiego opowiada film „Najlepszy” oraz książka o tym samym tytule.
Po godzinach wydanie 17.11.2017 – 24.11.2017
„Geniusz kreatywności”. Polka obok gwiazd kina, muzyki i mody
Jej prace można podziwiać w muzeach w Paryżu, Nowym Jorku czy Londynie.
Po godzinach wydanie 10.11.2017 – 17.11.2017
Zsyłka, ucieczka i samobójstwo. Tragiczne losy brata Piłsudskiego
Bronisław Piłsudski na Dalekim Wschodzie uważany jest za bohatera narodowego.
Po godzinach wydanie 10.11.2017 – 17.11.2017
„Choćby z diabłem, byle do wolnej Polski”. Pierwszy Ułan II RP
Gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski skupia w sobie losy II RP.
Po godzinach wydanie 3.11.2017 – 10.11.2017
Kobiety – niewolnice, karły – rekwizyty. Szokujący„złoty wiek”
Służba była formą organizacji życia w tej epoce. Każdy kiedyś był sługą, nawet królewski syn.