Wniebowzięte, czyli stewardesy w PRL-u
piątek,
27 maja 2016
Gdy w 1945 roku wybierano pierwszych sześć, na przesłuchanie stawiło się ponad 300 chętnych. Mimo, że ich zawód był w PRL wyjątkowo prestiżowy i dawał możliwość podróżowania, nie należał do najłatwiejszych. Nazywane przez pilotów „panienkami”, prześwietlane przez służby, musiały radzić sobie w trudnych sytuacjach i z niełatwymi w obsłudze pasażerami. Stewardesy, bo o nich mowa, stały się bohaterkami książki Anny Sulińskiej „Wniebowzięte. Stewardesy w PRL–u”.
W samolocie Ił-18 grawitacja nie działa
Z pewnością takim pasażerem był Japończyk, któremu wydawało się, że jest Mikołajem Kopernikiem i nie podlega w samolocie prawu grawitacji. – Często wpisywano mnie na loty do Japonii, ponieważ znałam język. Pewnego razu leciała z nami wycieczka. Wracali z Polski do Japonii. Byli w Żelazowej Woli i w Toruniu. Jeden pan bardzo mocno przeżył opowieści o Koperniku i nim został. Uznał, że w samolocie Ił-18 grawitacja nie działa, zaczął skakać po półkach, fotelach. Zachowywał się jak małpa. Nikt nie wiedział, co z nim zrobić. Na szczęście na pokładzie był lekarz, który dał mu zastrzyk – wspomina.
Przyznaje, że początki latania nie należały do najłatwiejszych również ze względu na brak instrukcji jak się zachować w sytuacjach trudnych i niespotykanych. Nikt nie uczył stewardess chociażby udzielania pierwszej pomocy. – Kiedyś podczas lotu zmarł nam pacjent. Nikt nie zauważył, że nie żyje. Wszyscy myśleli, że śpi. Gdy okazało się, że jest nieżywy, trzeba go było usunąć. Nie było żadnego specjalnego miejsca, a w instrukcji nie napisano, co robić w takich wypadkach. Zablokowałyśmy jedną z toalet i wsadziłyśmy tam tego pana. A, że te toalety były nieduże, po wylądowaniu nie mogliśmy go z niej wyjąć – opowiada pani Anna. Przez 12 lat była też szefową stewardes. – Gdy zaproponowano mi tę pracę, jednocześnie zaproponowano również przyłączenie się do partii. Spowodowało to domowe dysputy, bo nikt w moim domu do niej nie należał. Stwierdziłam, że skoro ciągnie mnie ta robota, to się zapiszę i zostałam kierowniczką – mówi.
Kiedyś podczas lotu zmarł nam pacjent. W instrukcji nie napisano, co robić w takich wypadkach. Zablokowałyśmy jedną z toalet i wsadziłyśmy tam tego pana
„Dotknij pani, będziesz miała szczęście”
Rekrutacja nowych kandydatek również była wyzwaniem. Jak mówi autorka książki „Wniebowzięte” gdy w 1945 roku wybierano sześć pierwszych zgłosiło się ponad 300 kandydatek. Zawód stewardesy był w PRL zawodem prestiżowym, umożliwiał podróżowanie po całym świecie i oderwanie się od szarej rzeczywistości. – Gdy stewardesa jechała do pracy autobusem w mundurze, matki, czy babcie zachęcały dzieci, aby „dotknęły pani, bo wtedy będą miały szczęście”. Oprócz zwykłych dziewczyn, o pracy na pokładzie samolotów marzyły również te z nadania, protegowane urzędników różnej rangi – opowiada Sulińska.
Pani Anna Solewska wspomina, że próśb i notatek aby protegowanej umożliwić pracę w zawodzie było, co niemiara. – Kiedyś na takim przesłuchaniu pojawiła się protegowana jednego wysoko postawionego pana. Niestety nie nadawała się pod żadnym względem, również aparycji, bo była bardzo niewyględna. Komisja, która zazwyczaj składała się z ośmiu osób była nieugięta, mnie także próbowano przekonać, że ta pani się nadaje. W końcu powiedziałam, że może niech się ten pan najpierw z nią spotka, a potem do mnie zadzwoni. Nigdy nie zadzwonił – wspomina.
Ta i wiele innych sytuacji dowodziło temu, że wielu protegujących nie znało swoich protegowanych. Co w takim razie decydowało o pozytywnym przejściu rekrutacji? – Rozmowa z komisją i szereg testów. Najgorzej wspominane przez stewardesy były sprawnościowe. Kręcono nimi na tzw. krześle Baraniego kilkanaście razy w prawo i w lewo, a potem kazano im przejść prosto po pokoju. Gdy przechodziły dalej i brały udział w testach pokładowych, piloci specjalnie wykonywali takie manewry, aby dziewczyny traciły równowagę, przewracały się. Chcieli sprawdzić jak poradzą sobie z zachowaniem równowagi w trudnych warunkach, jakie mogę zdarzyć się na pokładzie – mówi Sulińska.
Pani Anna Solewska w swoich wspomnieniach przywołuje natomiast pytania do kandydatek. – Gdy pytano o to, co dziewczyna lubi, jak spędza wolny czas, jeśli odpowiadała, że czytając książki, to nie była dobra odpowiedź. Pozytywniej patrzono na te dziewczyny, które mówiły, że lubią spotykać się z przyjaciółmi, bo to oznaczało, że lubią ludzi, że nie są samotniczkami. Pamiętam kandydatkę, która przekonywała nas, że uwielbia muzykę poważną, zapytana o ulubionych kompozytorów nie potrafiła podać ani jednego konkretnego nazwiska – mówi.
Podczas testów pokładowych, piloci specjalnie wykonywali takie manewry, aby dziewczyny traciły równowagę, przewracały się.
„Panienki” lub „dziewczynki”
Wiele kandydatek już w trakcie rekrutacji rozumiało, że to nie jest wcale taki łatwy zawód. – Pasażerowie traktowali je jak kelnerki, piloci nazywali „panienkami” albo „dziewczynkami”. Po locie zapraszali je na wódkę, bo to był ich sposób na odstresowanie. Nawet, gdy dziewczyny nie chciały pić, szły, bo nie wypadało nie pójść i udawały, że piją. Dziewczyny musiały same ustawiać skrzynie z Baltoną, czyli towarami, które sprzedawało się na pokładzie, inaczej do startu, inaczej do lądowania. Taka skrzynia ważyła ok. 40 kilogramów, a więc tyle ile często ważyły one same – mówi Sulińska. Przez pierwsze lata na pokładzie znajdowała się porcelana, a w latach 60. metalowe sztućce, które stewardessy zanosiły na pokład a po locie dokładnie przeliczały i zanosiły w odpowiednie miejsce. – Były na tyle cenne, że niektórzy pasażerowie postanowili zabrać je na pamiątkę z lotu – dodaje Sulińska.
Nie ciężkiej pracy, ale dostępu do zagranicznych dóbr zazdroszczono stewardesom najbardziej. Ich pensje wynosiły równowartość średniej krajowej, ale drugie tyle zarabiały w bonach i dietach w twardej walucie. Stewardesy dorabiały także handlem. Z Kairu przywoziły buty i złoto, z Anglii kosmetyki Max Factora, czy kawę nescę, a z Nowego Jorku ubrania. Kierunkiem, który był nie tyle intratnym finansowo, ale ratującym niekiedy życie był Frankfurt. To stamtąd przywożono leki.
– Na stewardesy na lotnisku czekali Polacy z karteczkami z nazwą leku i pieniędzmi. Wręczali je dziewczynom, a one po przylocie szybko biegły do apteki i kupowały, co potrzeba. Czasem dokładały własne pieniądze, jeśli lek był droższy. Nie brakowało też śmiesznych sytuacji. Jeden z lotów wywoził worek jabłek do Kairu. Celnicy usłyszeli, że dziewczyny są na specjalnej diecie jabłkowej i będą je jadły podczas całego pobytu, który trwał kilka tygodni, bo nie wracało się od razu do kraju. Na miejscu sprzedały je a za zarobione pieniądze kupiły banany, których w Polsce nie było. Gdy jedna z nich szła z lotniska z siatką bananów, jakaś matka porzuciła dziecko i podbiegła patrząc na owoce jak zaczarowana, zapytać skąd te banany ma. Stewardesa nie chciała się przyznać kim jest, nie było widać spod płaszcza jej munduru, więc powiedziała, że udało jej się je dostać. Gdy oddała jej kilka, kobieta popatrzyła na nią jak na wariatkę, która oddaje skarb albo chce się pozbyć zatrutych owoców – opowiada Sulińska.
Z Kairu przywoziły buty i złoto, z Anglii kosmetyki Max Factora, czy kawę nescę, a z Nowego Jorku ubrania. Kierunkiem, który ratował niekiedy życie był Frankfurt.
Papiery dla Solidarności
Rzadko kiedy dziewczyny bywały łapane przez celników za przewożone towary, ale gdy tak się stało, zabierano im paszporty i próbowano nakłonić do współpracy i donoszenia na inne koleżanki. Pani Anna Solewska także, jako szefowa stewardes była nakłaniana do współpracy po jednym z powrotów z Montrealu. – Zatrzymano mnie i powiedziano, że mnie nie wypuszczą dopóki nie powiem, która z koleżanek szmugluje papiery dla Solidarności. Nie wiedziałam nic, nie chciałam wskazać żadnej niewinnej osoby. Zapytałam, czy chce im się pić. Pobiegłam do Baltony, po to, co trzeba i tak im polewałam, że w końcu mnie puścili i stwierdzili, że im na tej informacji nie zależy. To był dla mnie znak, że czas skończyć tę przygodę. Poleciałam jeszcze raz i już do Polski nie wróciłam – wspomina.
Praca stewardesy była ryzykowna jeszcze z innego względu. – Tak jak my dziś boimy się terrorystów, w latach 70. i 80. bano się porywaczy, którzy chcieli uciec z kraju. Uprowadzony samolot musiał lądować w Berlinie Zachodnim, czy Austrii. Dziewczyny próbowały „zająć się” takim osobnikiem podając mu jedzenie, czy picie z tabletkami nasennymi. Nie było to jednak takie proste – mówi Sulińska. Dodaje, że trudne były również loty z pasażerami będącymi pod wpływem alkoholu, czy takimi jak rybacy dalekomorscy, którzy po kilku miesiącach powracali z połowów z Montevideo. – Taki lot był ich pierwszym kontaktem z kobietami po 6 miesięcznym pobycie na morzu, więc nietrudno domyśleć się, że pod wpływem alkoholu nie stronili od niewybrednych uwag w stosunku do damskiej części obsługi lub prób uwiedzenia – mówi Sulińska.
Trudne były loty z pasażerami będącymi pod wpływem alkoholu, czy takimi jak rybacy dalekomorscy, którzy po kilku miesiącach powracali z połowów z Montevideo
Samobójstwo na pokładzie
Małgorzata Bartosik latać zaczęła w 1973 roku. W zawodzie przepracowała 33 lata. Na ogłoszenie o naborze trafił jej brat. – Miałam zostać kosmetyczką, a zostałam stewardesą – opowiada. Ona także przeżyła chwile grozy podczas jednego z pierwszych swoich lotów.
– Mieliśmy na pokładzie deportowanego pasażera. Eskortowali go dwaj policjanci. Wiedziałyśmy jak się mamy zachowywać, że nie wolno mu podawać alkoholu, że jego paszport włożony do koperty ma kapitan. Gdy już wystartowaliśmy, zapytał gdzie jest toaleta. Do dziś pamiętam jego twarz, ogromne niebieskie oczy i rude kręcone włosy. Po chwili jeden z policjantów podbiegł i poprosił o otworzenie toalety – wspomina.
Okazało się, że mężczyzna chce popełnić samobójstwo. – Nikt nas nie uczył, co mamy robić, jak udzielać pierwszej pomocy. To były sekundy. Nagle olśniło mnie, że skoro siedzi kilkanaście osób w takich samych marynarkach, to znaczy, że leci z nami jakaś drużyna i na pewno jest z nimi lekarz. Dyskretnie poprosiłam go o pomoc, pilot już zawracał na lotnisko. Miałam na sobie sukienkę z cienkim paskiem. Lekarz zerwał go ze mnie i zaczął ratować samobójcę. Pasażerowie zostali ewakuowani z samolotu, niczego się nie domyślając. Ten mężczyzna niestety zmarł dwa tygodnie później. Groził mu bardzo wysoki wyrok, więc pewnie, dlatego targnął się na swoje życie – opowiada pani Małgorzata.
Mieliśmy na pokładzie deportowanego pasażera. Do dziś pamiętam jego twarz, ogromne niebieskie oczy i rude kręcone włosy
Ananasy i ciuchy
Stewardesy były pierwszą grupą pracowników pokładowych, która otrzymała jednolite umundurowanie. Uniformy uszyte przez krawca Gołaszewskiego, były tak podobne do tych noszonych przez osobistości marynarskie w Wielkiej Brytanii, że Anglicy salutowali dziewczynom na ulicach. Po latach zdania o mundurach są podzielone. Jedne dziewczyny krytykują kolorowe sukienki, które pojawiły się w latach 70-tych, inne są nimi zachwycone. Jedne bardzo źle wspominają nieprzepuszczające powietrza materiały, z których szyto uniformy, inne nie przywiązywały do tego wagi. Wiele pamięta natomiast słowa Marii Szymańskiej, szefowej stewardes, która powtarzała, że stewardesy zawsze powinny zachowywać się tak, jakby miały na sobie mundur.
Pani Małgorzata przyznaje, że ona również przywoziła dobra luksusowe z zagranicy. – Może nie 50 ale 2-3 kg pomarańczy. Mój brat miał dwójkę dzieci, więc ananas z Bangkoku był dla nich niezłym rarytasem. To prawda, że byłyśmy snobkami, ale trudno było nie korzystać i nie kupować skoro w Warszawie nic nie było. Poza tym jakoś trzeba było sobie wypełnić czas podczas pobytów w Wiedniu, czy Ameryce. Trochę zwiedzałyśmy, chodziłyśmy do teatru, a potem były zakupy – wspomina. Choć jak uważa w tej pracy czas upływa podwójnie, nie żałuje ani chwili. – Powiedziałam sobie stop, gdy mogłam przejść na wcześniejszą emeryturę. Uznałam, że trzeba dać szanse młodym, ja swoje przeżyłam i przelatałam – mówi z uśmiechem.
Uniformy uszyte przez krawca Gołaszewskiego, były tak podobne do tych noszonych przez osobistości marynarskie w Wielkiej Brytanii, że Anglicy salutowali dziewczynom na ulicach