„Byliśmy my i reszta świata”. 1405 dni w podróży poślubnej
sobota,
6 sierpnia 2016
– Większość osób zakładała się, że wrócimy po miesiącu albo trzech – wspomina ze śmiechem Magda Bogusz. – Plan był taki, że będziemy jechać tak długo, jak starczy nam pieniędzy – wtóruje jej mąż Tomasz. Zardzewiałym samochodem przemierzyli Stany Zjednoczone, na kupionym w Kolumbii motocyklu Ekwador, Peru, Boliwię i Chile. Pacyfik pokonali jachtostopem, a Azję – na rowerach. Za domem zatęsknili dopiero w Himalajach, po prawie czterech latach podróży.
Podróżnik Arkady Paweł Fiedler przejechał maluchem Afrykę. Teraz rusza na podbój Azji.
zobacz więcej
Magda i Tomek przemierzyli prawie cały świat, a ich podróż zaczęła się na lotnisku w Warszawie, gdzie z biletem w jedną stronę, polecieli do Stanów Zjednoczonych.
Byli na czterech kontynentach, łącznie w 27 krajach. Przebyli 700 mil autostopem, 8 000 samochodem, 14 000 kilometrów autobusem, 21 163 kilometry motocyklem, 8 200 mil morskich żaglówką i 5 324 kilometry rowerami. O tym, co widzieli i kogo spotkali, napisali w książce „Pirania na kolację”, a także opowiedzieli nam w wywiadzie.
Skąd taki pomysł, żeby rzucić pracę i pojechać w nieznane?
Monika Bogusz : To się chyba wzięło z tego, że zaczęła nam trochę przeszkadzać rutyna, takie standardowe życie: te same godziny pracy, obiad w zasadzie też ten sam. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że trzeba zrobić coś innego, co będziemy wspominać przez długie lata. Staliśmy sobie, jak zwykle przed 8 rano w korku, coś mnie tknęło i mówię: „Tomek wyjedźmy, wybierzmy się w podróż”. Tomasz nie potrzebował zbyt dużo czasu, żeby się zgodzić.
Tomasz Bogusz : Od pomysłu do decyzji to były jakieś dwie minuty i go zrealizowaliśmy.
Stwierdziliśmy, że trzeba zrobić coś, co będziemy wspominać przez długie lata
Jak przeżyć coś niezwykłego nie wyjeżdżając do Patagonii, czy nie wyprowadzając się w Bieszczady.
zobacz więcej
Czy to była ryzykowna decyzja?
MB : Nie, ostatecznie nie była, ale wiem, że dla wielu osób jest to dopiero początek. My za dużo nie analizowaliśmy i się nad tym nie zastanawialiśmy. Podjęliśmy decyzję, więc jedziemy. Faktycznie sprzedaliśmy kanapę, samochód i gros innych rzeczy, natomiast to nas w żaden sposób nie bolało.
TB : Sprzedaliśmy wszystko, co się dało sprzedać, a mieszkanie wynajęliśmy. Być może to była ryzykowna decyzja, ale nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. W życiu zawodowym czuliśmy się na tyle pewnie, że wiedzieliśmy, że będziemy mieli gdzie wrócić. Nie widzieliśmy zagrożenia. Spytałem się tylko szefa, czy da mi urlop na dwa lata, na co powiedział, że „po roku mam wracać”, ale po czterech latach nadal pracuję w tej samej firmie.
To miała być też wasza podróż poślubna. Z góry zakładaliście, że będzie dłuższa niż typowy miesiąc miodowy?
MB : Tak, że będzie dłuższa niż miesiąc, to na 100 proc. Myśleliśmy, że maksymalnie rok, bo pieniądze, które udało nam się zebrać, wystarczyły na pół roku. Uznaliśmy, że do roku jakoś dociągniemy, ale kiedy już byliśmy w podróży, ona stała się naszym życiem. Potem okazało się, że zdobywanie środków finansowych wcale nie jest takie trudne i ostatecznie wyszły prawie cztery lata, dokładnie trzy lata i 10 miesięcy.
Za dużo się nad tym nie zastanawialiśmy. Podjęliśmy decyzję, więc jedziemy
Jak można przygotować się na wyjazd, który nie wiadomo kiedy się skończy i dokąd się jedzie?
TB : Wyglądało to tak, że pojechaliśmy do szpitala medycyny tropikalnej i powiedzieliśmy, że chcemy szczepionki na cały świat. Lekarz podrapał się po głowie i wymyślił całą serię szczepień. Z drugiej strony chcieliśmy pootwierać różne furtki, bo nie wiedzieliśmy, co nas spotka. Zrobiliśmy więc ekspresowo prawo jazdy na motor czy przyspieszony kurs sternika morskiego. Jeśli chodzi o spakowanie plecaków, to zabraliśmy tyle samo, co gdybyśmy jechali na tydzień w Bieszczady.
MB : W trakcie podróży bagaż się zmieniał, bo tam, gdzie było zimno kupowaliśmy swetry, a gdy wjeżdżaliśmy w cieplejsze klimaty, to nie było już sensu ich wozić, więc się ich pozbywaliśmy. Wydaje mi się, że na taką podróż nie da się przygotować, a jedynie na ten pierwszy etap.
TB : Ostatnie zakupy, typu kuchenka turystyczna, przyszły pod nasz adres w Polsce dwa dni po wylocie, więc te przygotowania były umiarkowanie profesjonalne.
Pojechaliśmy do szpitala i powiedzieliśmy, że chcemy szczepionki na cały świat
Nie było takiej reakcji otoczenia, że chyba zwariowaliście?
MB : Większość osób, dopóki nie wyjechaliśmy, w ogóle nie wierzyła, że to zrobimy. Gros osób poszło o zakład, że wrócimy po miesiącu albo po trzech. Na pewno nikt nie zakładał, że to będą cztery lata, nawet my. Nasi najbliżsi nie zdawali sobie do końca sprawy, na jakiej zasadzie jedziemy. Nie wiedzieli, że nie mamy noclegów w Nowym Jorku, że część sprzętu w ogóle nie dotarła oraz, że kiedy skończą się pieniądze, zamierzamy zostać dłużej. Pewne informacje były tylko między nami.
Mieliście jakiekolwiek obawy dotyczące waszej relacji, bo przecież wyjechaliście tuż po ślubie?
TB : Tego typu obaw nie mieliśmy. Nie było zresztą ciśnienia, że mamy plan i musimy go zrealizować. Odbywało się to bardziej na zasadzie, że wyjeżdżamy i zobaczymy, jak będzie. Uznaliśmy, że możemy wrócić po trzech miesiącach i nie będzie to porażka. Na tym luzie jechaliśmy coraz dalej i dalej. Plan na początku był taki, że będziemy jechać tak długo, jak starczy nam pieniędzy. W międzyczasie pojawiła się opcja dorabiania, dlatego też pieniądze nie chciały się skończyć.
Nasi najbliżsi nie zdawali sobie sprawy, że nie mamy noclegów, a część sprzętu nie dotarła
Pierwszym przystankiem były Stany Zjednoczone. Jakie wrażenia?
MB : To był nasz drugi raz w Stanach Zjednoczonych i nie do końca chcieliśmy tam lecieć, bo ciągnęło nas do egzotyki, do czegoś zupełnie innego. Stany nie były bowiem aż tak inne jak to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni na co dzień.
TB : Mimo wszystko pozytywnie zaskakiwały, po pierwsze przyrodą. Stany w naszej wyobraźni to miasta, a przez to, że jechaliśmy autostopem, a później samochodem, większość czasu spędziliśmy na łonie natury. Są tam rozległe geograficznie niesamowite klimaty, jak choćby Park Yellowstone, słona pustynia pod Salt Lake City, olbrzymie sekwoje pod San Francisco czy Wielki Kanion. Ludzie też są megapozytywni, zawsze pomocni. Potwierdza to, że obraz typowego Amerykanina nie jest słuszny. Tam są naprawdę normalni ludzie.
W Stanach nie było problemu, jaki pojawił się w Meksyku, czyli kwestii językowej. Jak poradziliście sobie z tą barierą?
MB : Na początku bywało ciężko, zwłaszcza że poruszaliśmy się komunikacją lokalną i przedostanie się z punktu A do punktu B zajmowało wiele godzin. Często było tak, że pytaliśmy kogoś: „do you speak English?” i ktoś mówił: „yes, yes”. My już tacy uradowani pytamy go o coś, po czym on zaczyna płynnym hiszpańskim tłumaczyć nam, w który autobus mamy wsiąść, albo gdzie iść. Zupełnie nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Oczywiście, nie znając języka państwa, do którego się jedzie, zawsze można gestykulacją się dogadać. Zajmuje to więcej czasu, ale dochodzi się do porozumienia.
TB : Faktem jest, że znajomość języka pozwala lepiej poznawać ludzi. Można pójść do sklepu i wymienić dwa zdania z kimś w małej wiosce. Brak hiszpańskiego trochę nas uwierał, ale zaraz po Meksyku zatrzymaliśmy się na kilka miesięcy w Gwatemali, gdzie poszliśmy do szkoły, żeby się tego języka nauczyć.
Obraz typowego Amerykanina nie jest słuszny. Tam są naprawdę normalni ludzie
Nie była to nauka poprzez kontakt z miejscowymi, ale profesjonalne podejście?
MB : Zdecydowaliśmy, że tak będzie najszybciej, taki dwumiesięczny kurs. Byliśmy wtedy w San Pedro, przy jeziorze Atitlan otoczonym wulkanami, naprawdę przepiękne miejsce. Naszą nauczycielką była Indianka Juana z tamtejszego plemienia. Dla niej hiszpański to też był drugi język, ponieważ mówiła w swoim języku plemiennym. Zdecydowaliśmy, że pójdziemy do szkoły, żeby mieć podstawy, bo nie oszukujmy się, że przez dwa miesiące nie nauczyliśmy się tego języka perfekcyjnie, tylko komunikatywnie. Potem w trakcie kolejnych miesięcy mogliśmy go sobie szlifować.
Czy mierzyliście się w Meksyku z jakimiś niebezpieczeństwami, bo państwo to słynie z różnych incydentów?
TB : Od razu powiem, że żadnych nie było. Kiedy przyjechaliśmy do Mexico City, miasta ogromnego chaosu, to pewien Meksykanin zapytany o poziom bezpieczeństwa powiedział, że „teraz to jest już naprawdę bezpiecznie. Zdarza się, że ktoś podejdzie z bronią, ale można wziąć swoje rzeczy, żonę i odejść, także nie ma ryzyka, że cię zastrzeli”. Ten poziom bezpieczeństwa jest różnie postrzegany, bo Meksyk jest bardzo dużym krajem. Zanim tam pojechaliśmy, dostaliśmy od Meksykanina żyjącego w USA mapę ze stanami, gdzie nie warto się „pakować”. My tego typu wrażeń nie szukaliśmy, więc tam nie jechaliśmy.
Kolejnym przystankiem była Ameryka Południowa oglądana z motocykla. Co wnosi do podróży ten środek komunikacji?
MB : Po Ameryce Środkowej i Meksyku zrozumieliśmy, że chcemy mieć własny transport. Wtedy zupełnie inaczej się podróżuje. Z motorem nie mieliśmy żadnego doświadczenia, poza dwutygodniowym kursem prawa jazdy. Sprawdzał się idealnie w Ameryce Południowej, bo mogliśmy wjechać wszędzie. Panamericana jest bardzo fajną drogą, ale często lubiliśmy jakieś off-roady i motor dawał tam sobie świetnie radę.
TB : Dzięki temu, że go mieliśmy, mogliśmy trafić do Indian Huaorani, oddalonych kompletnie od szlaków turystycznych. Ponadto oglądać lagunę i kajmany nocą, a także łowić piranie. To są rzeczy i miejsca, w które bez motoru byśmy w ogóle nie trafili.
MB : Motocykl pozwalał też na to, że byliśmy we dwoje i reszta tego świata, która nas otaczała. Nie dzieliliśmy go z innymi turystami i mieliśmy go tylko dla siebie i to było super.
Gdzie mieszkaliście i jak przyjmowali was miejscowi?
MB : O ile w Stanach często spaliśmy pod namiotem czy w samochodzie, to w Ameryce Południowej ze względów bezpieczeństwa nocowaliśmy w hostelach lub małych hotelikach. Zdarzało nam się też mieszkać u ludzi, którzy nas zapraszali po drodze. Jak byliśmy w dżungli, to wiadomo że spaliśmy pod namiotem z Indianami, ale w takich miejscach jak Lima, Kito czy Cuzco, to raczej były hostele.
TB : Motor mieliśmy na szczęście tak kompaktowy, że mogliśmy go wprowadzać razem z nami do każdego hotelu.
MB : Takich noclegów też szukaliśmy, żeby motor mógł się zmieścić. Bardzo o niego dbaliśmy, bo chcieliśmy go sprzedać. Wiedzieliśmy też, że te pieniądze to jest nasza dalsza podróż, nasz Pacyfik i ewentualnie nasza Azja, tak więc nie chcieliśmy, żeby nam go ktoś ukradł.
Jakieś przygody związane z Ameryką Południową?
TB : Ekwador i dżungla. Trafiliśmy w miejsce, gdzie kompletnie nie ma cywilizacji, do pary Indian, którzy żyją sobie pod dachem z liści palmowych. Pokazywaliśmy im zdjęcia z naszych podróży i te ze Stanów kompletnie ich nie interesowały. Jak zaczęliśmy pokazywać zwierzęta z Meksyku, to już wykazywali zainteresowanie. Był tam chłopak o imieniu Luis, który był naszym tłumaczem, który jak zobaczył zdjęcie małpy, zapytał nas: „gdzie była ta małpa?”. Mówimy, że w Meksyku. On na to: „wow, ja tam pojadę i się najem”.
Z drugiej strony Luis pokazał nam zdjęcie z granatem ręku i w wojskowym stroju. Pytam go: „Luis, kto ci dał ten granat?” On mówi, że „był w wojsku”. Dopytuję jednak: „skąd wiesz, kto to jest Rambo?”. On na to, że „Tomek, dwa dni w górę rzeki i dopłyniemy do mojej wioski. Mam tam agregat, DVD, plazmę i płytę z Rambo”. To jest ten kontrast, że na obiad jemy małpę, a wieczorem oglądamy Rambo.
To jest też to, od czego chcieliście uciec, od tej cywilizacji.
MB : Może nie tyle uciec, co poznać jej brak, jak to wygląda, gdy ludzie żyją bez tego, od czego jesteśmy uzależnieni. W wielu miejscach to się nam udało.
TB : Miasta za bardzo nas nie interesowały, bo to jest coś, co znamy. Chcieliśmy poznawać inny świat, interesowała nas przyroda, kultura czy możliwość wejścia na 6-tysięcznik. To były rzeczy, które nas ciągnęły.
To jest ten kontrast, że na obiad jemy małpę, a wieczorem oglądamy „Rambo”
– Rodzice obudzili we mnie chęć poznawania świata. Ciągle byłem głodny czegoś nowego – mówi Aleksander Doba, który w 167 dni pokonał kajakiem ocean.
zobacz więcej
Następny był Ocean Spokojny, który pokonaliście stopem na jachcie. Jak to się robi?
MB : Okazuje się, że jest to niezwykle proste. Można to zrobić na dwa sposoby. Po pierwsze takim tradycyjnym, jak się łapie autostopa. Wystarczy pójść do mariny, tylko trzeba wiedzieć, do której i kiedy. W naszym przypadku to był początek roku i wiedzieliśmy, że przez wąskie gardło Kanału Panamskiego przepływają łódki, które chcą się przeprawić przez Pacyfik. Jest wielu kapitanów, którzy mają jachty, żaglówki, ale z jakiegoś powodu nie mają załogi.
Później okazało się, dlaczego nie mają dzieci, kolegów, żon, które chciałyby z nimi płynąć. Znamy przynajmniej trzy odpowiedzi na to pytanie, bo byliśmy na trzech łódkach. Pierwszy kapitan nie miał zielonego pojęcia o żeglowaniu, nie wiedział, gdzie jest północ, jak ustawić żagle, a najdłużej bez lądu był dwa dni. Bardzo szybko z tej łódki uciekliśmy. Trafiliśmy do drugiego kapitana, którym był Anglik. Ted miał duże doświadczenie, ale był kapitanem typu „kontroluję wszystko”.
TB : Przepłynęliśmy z nim najdłuższy odcinek bez lądu, 26 dni z Galapagos do Polinezji Francuskiej. Kiedy dopłynęliśmy, to cała załoga uciekła i trafiliśmy na ostatnią, której kapitanem był Australijczyk Tony.
MB : Raptem totalny luz, impreza od rana do nocy, która nigdy się nie kończy, nawet jak płyniemy czy jest sztorm. Nasz kapitan nigdy nie trzeźwiał. Na tej łódce zostaliśmy najdłużej. Przygodę jachtostopem polecam każdemu. Co prawda jak ktoś ma chorobę morską, może mieć ciężko, ale jak się jest na Bora Bora, Tahiti, Galapagos i pływa się z rekinami czy fokami, zapomina się o tych „małych niedogodnościach”.
Jest wielu kapitanów, którzy mają jachty, ale nie mają załogi
W końcu pojawiła się egzotyka. Jak wspominacie spotkania ze zwierzętami, a jak z mieszkańcami wysp na Pacyfiku?
TB : Na pewno różniły się od siebie. Uwielbiałem z maską przyglądać się rybom, koralom, magicznemu światu pod wodą, ale Pacyfik to też ludzie. Wyspiarze byli pozytywnie nastawieni, otwarci. Możliwość poznania kogoś często im się nie zdarza. Mistrzostwem w kontekście całej wyprawy było Fidżi, gdzie byliśmy goszczeni rewelacyjnie.
MB : Trafiliśmy tam, wybierając sobie na mapie jakieś miejsce, gdzie nie można dojechać. Po drodze w autobusie było wielkie zainteresowanie, skąd jesteśmy, co robimy i gdzie jedziemy. Od razu dostaliśmy opiekuna, przewodnika, który był z wioski, do której chcieliśmy dotrzeć. Potem szliśmy przez dżunglę i trafiliśmy na koniec świata, gdzie nie ma prądu, a woda została doprowadzona rok czy dwa lata wcześniej.
Trafiliśmy do headmana, który przedstawił nas wodzowi, któremu wręczyliśmy korzenie kawy sewu-sewu. Ten odprawił swoje modły za nas i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że świetnie mówi po angielsku, a na ścianie wiszą dyplomy z Nowej Zelandii, gdzie studiował, ale zdecydował się wrócić do siebie. Opowiedzieliśmy mu skąd jesteśmy, a on oprowadzając nas od jednego do drugiego domu zaczął nagle mówić o Polsce: „słuchajcie, tutaj są goście z Polski, tam jeszcze niedawno był komunizm”. Byliśmy zszokowani jego wiedzą. Następnie błądziliśmy po wiosce i spotkaliśmy Josepha, chłopaka w naszym wieku, i on mówi do nas: „słuchajcie, w tym Powstaniu Warszawskim to mieliście ciężko”. My tak patrzymy na siebie. Czytał akurat „Szpiega z Warszawy”. Zaczęliśmy też rozmawiać o Unii Europejskiej i okazało się, że wie więcej od nas. To był niesamowity szok.
TB : Następnego dnia rano żegnając się, zapytałem się Josepha: „słuchaj, nie mamy żadnej rzeczy z Polski, ale chciałbym ci coś podarować, podziękować za gościnę, a nie wiem czy nie będziesz urażony, jak zostawimy kilka dolarów”. On mówi do mnie: „Tomek zobacz, czy nam tutaj czegoś brakuje, przyjedźcie jeszcze kiedyś, to jest najlepsze, co możecie nam dać”. I to jest całe Fidżi.
Mistrzostwem całej wyprawy było Fidżi, gdzie byliśmy goszczeni rewelacyjnie
Do cywilizacji wróciliście w Australii, gdzie pracowaliście.
MB : Na początku łudziliśmy się, że może uda nam się znaleźć pracę w swoich zawodach, ale na wizie turystycznej, kiedy można pracować legalnie tylko 20 godzin tygodniowo, nie było takiej szansy. Ja zostałam kelnerką, a Tomek barmanem. Nie mieliśmy o tym zupełnie pojęcia.
TB : Podchodził do mnie klient, mówił „margarita”, a ja patrzyłem na aplikację, która pokazywała mi, jakie alkohole muszę wymieszać. Po dwóch tygodniach zostałem barmanem i to całkiem niezłym podobno.
MB : W Australii zarabia się bardzo dobrze i udało nam się odłożyć pieniądze na kolejny etap naszej podróży – Azję – którą pokonaliśmy rowerami. Spędziliśmy tam parę ładnych miesięcy.
TB : Rowery to było coś, czego nigdy wcześniej nie próbowaliśmy w takiej skali. Stwierdziliśmy, że najwyżej będziemy jeździć krótkimi odcinkami. Rowery kupiliśmy w Tajlandii i tak jechaliśmy przez Kambodżę, Laos, Chiny. Okazało się, że to rewelacyjny środek transportu i po kilku tygodniach mogliśmy spokojnie pokonywać dziennie po setki kilometrów. Co dwa, trzy dni mieliśmy kilka dni przerwy.
MB : Do tego kontakt z ludźmi jest całkiem inny. Przez Kambodżę, Laos musieliśmy jechać cały czas z jedną ręką na kierownicy, bo trzeba było drugą machać dzieciakom. Podbiegały, pozdrawiały, przybijały piątki. Jazda rowerem i tempo zwiedzania świata jest najlepsze, wręcz idealne.
Pod szczytami Himalajów pojawiła się chęć zakończenia tej wielkiej przygody. Dlaczego akurat tam?
MB : Podczas pobytu w Nepalu ruszaliśmy w Himalaje i wracaliśmy na trochę do miejscowości. Kupiliśmy bilet i stwierdziliśmy: „ok, ostatecznie jeszcze wyjdźmy pod Everest i wracamy”. A skąd się to pojawiło?
TB : Jak ktoś nas pytał, skąd pomysł na wyjazd, to opowiadaliśmy, że to była chwila i jedziemy. Tak samo było z powrotem. To był stan umysłu, który podpowiadał, że już wystarczy. Nawet nie zmęczenie, ile przepełnienie. Plany zresztą zmieniały nam się co chwilę, bo był pomysł na Kolej Transsyberyjską, rowery przez Azję Centralną czy rikszę w Indiach. Stwierdziliśmy jednak, że dotknęliśmy tylu kultur i zapachów, że nawet jakbyśmy pojechali do Indii, to byłoby to bardzo spłycone. Nie mieliśmy już na to miejsca w głowie i podjęliśmy decyzję, że wracamy. I wróciliśmy.
Powrót był bardziej radosny czy bolesny?
MB : Z jednej strony czułam lekki smutek, bo naprawdę było mi dobrze przez ostatnie cztery lata. Potem jednak miałam łazienkę z ciepłą wodą, szafę pełną ubrań, wygodne łóżko i mogłam sobie zrobić herbatę. Do luksusów łatwo się przyzwyczaić.
TB : Jeśli chodzi o mnie, to z przyjemnością wracałem, bo brakowało mi już życia zawodowego. Chciałem projektować, wrócić do architektury, więc chwilę po powrocie już byłem uwikłany i ten pęd podróży przeszedł w pęd zawodowy. Po jakimś czasie, gdy musiałem opowiadać o tej podróży, przypomniał mi się ten stan ducha, kiedy jesteś kompletnie wolny, nie ma terminów, faktur, korków, rachunków, kredytów. To jest coś, za czym można tęsknić.
Można tak przez całe życie?
MB : Wydaje mi się, że tak. Jeżeli ma się odpowiedni do tego charakter.
TB : Spotkaliśmy ludzi, którzy tak robią. Jeśli chodzi o nas, to nauczyliśmy się zarabiać w trakcie podróży i w zasadzie moglibyśmy tak ciągnąć. Przeważyły jednak potrzeby tego typu, żeby usiąść z przyjaciółmi, napić się herbaty. To jest coś, czego potrzebujemy, a nie całe życie w podróży.
Zmieniła się wasza perspektywa rodzinna, ale czy pojawiły się już marzenia związane z kolejnymi podróżami?
MB : Tak, jak najbardziej. Faktycznie nasza ekipa się powiększyła o naszego syna Kajetana. Chcielibyśmy pod koniec roku wyjechać do Indonezji na kilka miesięcy, ale na kilka miesięcy. To będzie kilka miesięcy, prawda?
TB : Mój szef prawdopodobnie nie zniósłby kolejnego urlopu kilkuletniego, dlatego raczej kilka miesięcy.
MB : Nie zaprzestaliśmy podróżowania i mamy nadzieję, że naszemu synowi podróże się spodobają. To już nie będzie takie szalone, spontaniczne, że wsiadamy na dach autobusu w Nepalu i jedziemy nad przepaścią. Jesteśmy na tyle rozsądnymi ludźmi, teraz już rodzicami, że takich przypadków będziemy unikali.
TB : Poszukamy miejsca w tym autobusie, nie na dachu, ale to, że jedzie nad przepaścią, już będzie w granicach naszej tolerancji.
I tego wam życzę.