Jechało z nami mnóstwo części
czwartek,
26 maja 2016
– Maluch do podróży bardzo się nadaje, bo przemierzając nim świat jedzie się wolniej, przez to poznaje się go lepiej – uważa Arkady Paweł Fiedler, który rzucił pracę i przejechał małym fiatem całą Afrykę. Wnuk słynnego podróżnika i pisarza dotarł w ten sposób m.in. do gościnnych Nubijczyków, widział codzienną udrękę w Etiopii czy obserwował krwawe obrzędy lokalnych plemion. O tym wszystkim opowiedział portalowi tvp.info.
Arkady Paweł Fiedler to wnuk Arkadego Fiedlera, wybitnego pisarza i podróżnika. Pasjonat podróży samochodowych, a także producent filmów podróżniczych i fotograf. Po 11 latach rzucił karierę korporacyjną w Londynie, aby oddać się pasji odkrywania świata i kultywowania rodzinnych tradycji podróżniczych.
W przeszłości organizował wyprawy samochodowe do Namibii, Botswany i Zambii. W 2009 roku udało mu się maluchem przejechać wzdłuż granic Polski, a w 2014 ruszył nim przez Afrykę. Wydana właśnie książka „Maluchem przez Afrykę” to szczegółowy dziennik z tej wyprawy. Na ten rok zaplanował podróż przez Azję, w którą rusza 4 czerwca spod muzeum imienia swojego dziadka w Puszczykowie.
Skąd pomysł, żeby porzucić pracę i postawić na podróżowanie?
– To wynika z pasji do podróży, a także z domu, w którym się wychowałem i muzeum, które mnie otaczało - mojego dziadka, pisarza i podróżnika – Arkadego Fiedlera. Podróże właściwie od dzieciństwa mi towarzyszyły.
Oczywiście jeździłem podczas urlopów w różne miejsca świata i to zawsze mi się podobało. W pewnym momencie postanowiłem, że warto by realizowanie swoich pasji połączyć z życiem profesjonalnym, a wszystko spiąć podróżami. Dlatego mocniej zacząłem się w nie angażować, organizować dłuższe podróże, które zarobią na następne podróże. Chciałem po prostu, aby podróż stała się moją pracą.
Poza tradycjami i samą chęcią do podróży, pojawiła się też tęsknota. Zdiagnozował ją pan już, o co chodziło?
– No tak, bo praca nigdy nie dawała mi satysfakcji i ciągle jej szukałem. Była to jakaś tęsknota za dalekim światem, może tym, który przywoził do domu mój dziadek, tych wszystkich zdjęć z miejsc dalekich, egzotycznych, przepięknych. Zdaję sobie z tego sprawę, że może nastąpi taki moment, że będę musiał wrócić do normalnej pracy, ale staram się iść w kierunku, żeby te podróże stały się moją pracą.
Postanowiłem, by realizowanie swoich pasji połączyć z życiem profesjonalnym
Dlaczego maluch, bo wydawałoby się, że to samochód mało komfortowy do podróżowania?
– Maluch to samochód, do którego trzeba się na pewno dotrzeć, przesiadając się ze współczesnego samochodu. Zajmuje to kilkaset kilometrów, żeby się tak porządnie przyzwyczaić, ale jest to bardzo wdzięczna maszyna. Darzę go ogromnym sentymentem, bo towarzyszył mi właściwie od dziecka. Tych maluchów było kilka w mojej rodzinie.
Uważam, że maluch do podróży bardzo się nadaje, może niekoniecznie do przemieszczania się po autostradach czy w mieście, takich jak Warszawa, ale przemierzając nim świat jedzie się wolniej, częściej się człowiek zatrzymuje, przez to się go lepiej poznaje. Drugą zaletą malucha, której nie ma żaden inny samochód współczesny jest to, że przyciąga ogromne zainteresowanie ludzi spotkanych na drodze. Staje się tym samym narzędziem do łamania barier między ludźmi i to jest świetne.
Maluch to bardzo wdzięczna maszyna, darzę go ogromnym sentymentem
Zanim nastąpił podbój Afryki Wschodniej, było przetarcie w Polsce. Jak wyglądały te przygotowania?
– Podróż po Polsce z 2009 roku była sentymentalna. Chciałem objechać kraj, bo pracując za granicą, tęskno mi było do Polski. Planowałem odwiedzić miejsca, w które kiedyś jeździłem z rodzicami na wakacje. Maluch pasował do tej podróży i wtedy na nowo go odkryłem. Zdecydowałem, że warto go zabrać w dalszą podróż, czyli przejazd samochodowy przez Afrykę.
Kilka lat zajęło, przygotowanie trasy, czytanie na temat krajów, które chciałbym przemierzyć. Później trzeba było przygotować samochód, wyremontować go, bo musiał mieć sporo nowych części. Tego zielonego malucha kupiłem specjalnie na tę ekspedycję. To był długotrwały proces, a ponieważ postanowiłem dzielić się tymi podróżami poprzez film, musiałem zatrudnić ekipę, która była odpowiedzialna za produkcję materiału.
W końcu, jeszcze w Polsce, nadszedł ten pierwszy dzień. Jakie emocje wam towarzyszyły?
– To był moment, na który czekałem od wielu lat, bo marzyłem o przejechaniu Afryki. Te pierwsze dni podróży do portu do Gdyni polegały na zgraniu się mojego zespołu. Ja z maluchem byłem osobnym ciałem, a ekipa osobnym i musieliśmy się nauczyć jakoś współpracować pod kątem filmowania. Maluch wtedy popsuł się jedyny raz podczas podróży.
Tego zielonego Malucha kupiłem specjalnie na tę ekspedycję
Pierwszym punktem był Egipt. Jak przywitała was Afryka?
– Egiptu obawiałem się ze względu na niesamowitą biurokrację, która tam panuje i myślałem, że byłem na to przygotowany. Okazało się, że nie byłem, bo sam proces wyciągania samochodów z portu trwał dwa tygodnie. Egipcjanie byli bardzo nieprzychylni podróżnikom, także było to bardzo długotrwałe i kosztowne. Gdybym myślał o tej podróży jeszcze raz to dążyłbym do tego, żeby ominąć Egipt.
Później jak ruszyłem w trasę, to szybko przejechałem przez Egipt. Dotarłem do miejscowości Asuan na południu, gdzie poznałem Nubijczyków. To lud, który mieszka w tych rejonach Afryki od kilku tysięcy lat. Niesamowici ludzie, bardzo przyjacielscy i oni dla mnie uratowali Egipt, bo bym go już spisał na straty.
Na czym polegała ich gościnność?
– Dla nich sprawą honoru było to, żebyśmy czuli się dobrze. Mieszkałem u Mohammeda, który oprowadził nas po lokalnych wioskach, o charakterystycznej zabudowanie. Zorganizował dla nas rejs po Nilu, a także zaprosił do domu swoich przyjaciół i rodziny.
Trafiliśmy też przypadkiem na ślub, który trwał już od kilku dni. Czułem się jakbym wchodził z butami w czyjąś ceremonię, a ci ludzie przyjęli mnie z otwartymi ramionami, zapraszali do domu i częstowali lemoniadą. Bardzo się cieszyli, że ktoś spoza ich świata nagle się tam znalazł.
Gdybym myślał o podróży raz jeszcze, to dążyłbym do tego, żeby ominąć Egipt
Co było dalej, w tej bardziej dzikiej części Afryki?
– Trudno nazwać ją dziką, ponieważ Afryka bardzo się rozwija i cały czas goni zachodni świat, powstają nowe drogi, miasta bardzo się rozbudowują, ale jest takim kontynentem kontrastów i to w wielu krajach je widać, choćby w Sudanie.
Leży on właściwie na Saharze, jest tam bardzo gorąco, kraj wymagający dla samochodu, ale i bardzo przyjazny. Sudańczycy, podobnie jak Nubijczycy, byli bardzo przyjaźni i pomocni. To było miłym zaskoczeniem, bo Sudan znałem głównie z negatywnych relacji w mediach. Konflikt w Darfurze, który trwa od wielu lat to tylko ułamek tego kraju.
Sudańczycy, podobnie jak Nubijczycy, byli bardzo przyjaźni i pomocni
Jak przebiegała podróż po tamtejszych drogach, były jakieś kłopoty?
– Wyruszając w podróż zakładałem, że maluch może się popsuć, dlatego jechało z nami mnóstwo części. Czekałem na tę poważną usterkę, ale ona nie nastała, także nieźle się spisywał. Miał oczywiście problemy z temperaturą w Egipcie, ale dbałem o samochód i jechałem bardzo wolno, między 70 a 80 km/h. Olej był często zmieniany, znacznie częściej niż przewiduje instrukcja.
Były też błotniste drogi, na których małe koła malucha o niespecjalnie dobrej przyczepności, miały problemy i trzeba go było wypychać. Często pomagali spotkani na drodze ludzie. Niesamowity kurz także wdzierał się w każdy zakamarek samochodu. Maluch ma bardzo mały, niewydajny filtr powietrza i trzeba go było zmieniać niekiedy co dwa dni. Było więc kilka elementów, które utrudniały podróż, ale dzięki temu była ona o wiele ciekawsza.
Czekałem na poważną usterkę, ale nie nastała, także Maluch nieźle się spisywał
Na czym polegała udręka w Etiopii?
– Etiopia była wymagająca dla samochodu, głównie ze względu na niesamowite góry, gdzie wspięliśmy się nawet na 3500 m n.p.m., czyli tysiąc więcej niż polskie Rysy. Na pierwszym biegu taki podjazd bardzo wolno się pokonywało i długo to trwało. Musiałem się nauczyć redukować bieg z drugiego na pierwszy, ponieważ jedynka w maluchu nie jest zsynchronizowana czyli można ten bieg włączyć tylko, gdy auto stoi.
Poza tym Etiopia to kraj bardzo ludny i ludzie byli wszechobecni. Trzeba się było do nich przyzwyczaić, bo mają swoje wymagania. Myślę, że są rozpieszczeni przez nieumiejętne pomaganie różnych organizacji non-profit i są bardzo bezpośredni w oczekiwaniach do białego turysty. Jak się tę barierę pierwszego kontaktu przejdzie to później ten kontakt jest zupełnie inny. Miałem ułatwioną sprawę, bo gdziekolwiek się nie zatrzymywałem, to pojawiali się ze względu na malucha. On bardziej ich interesował niż ja i przez pryzmat malucha interesowali się mną, kim jestem, skąd pochodzę.
Podczas podróży napotykaliście na zupełnie inne kultury, obrzędy. Jak ludzie tam żyją?
– Afrykę w miarę dobrze znałem z relacji podróżników, z książek czy filmów. Były jednak takie miejsca, jak np. Dolina Omo na południu Etiopii, zamieszkała w dużym stopniu przez ludy etiopskie, żyjące zgodnie ze swoimi starymi tradycjami To było bardzo ciekawe, bo mają wiele różnych ceremonii. Choćby ceremonia skoku przez byki, po przejściu której zupełnie nagi młody człowiek staje się mężczyzną.
Było to bardzo krwawe, bo dziewczyny z rodziny młodzieńca poddają się biczowaniu. Dosłownie krew się lała, a one jeszcze prowokowały mężczyzn z długimi witkami, aby je biczowali. Im więcej taka kobieta ma blizn, tym ma większą satysfakcję i większy respekt wśród swojej społeczności. Nam wydawało się to przerażające, a dla nich było czymś zupełnie normalnym.
Krew się lała, a one jeszcze prowokowały mężczyzn, aby je biczowali
Czy doświadczyliście jakiś niebezpiecznych sytuacji?
– Nie, bo trasa, którą jechaliśmy przebiegała krajami, w których konflikt, jeżeli był to gdzieś daleko, także były to miejsca zupełnie bezpieczne. Afryka jest ogromna i w większości krajów nie ma konfliktów. To tak jakby Afrykańczyk przyjechał do Polski i pytał się, czy w Polsce jest bezpiecznie, bo na Ukrainie jest konflikt. Trzeba być świadomym podróżnikiem i nie pchać się w miejsca, gdzie może być jakieś zagrożenie.
Podczas tych 3,5 miesiąca w Afryce ani razu tak na dobre nie czułem się zagrożony. Raz była sytuacja trochę niepewna, ale właściwie nie wiedziałem o co chodzi. Gdy jechałem drogą wzdłuż najdłuższego jeziora na świecie Tanganika, która kiedyś słynęła z napadów, w pewnym momencie jakiś samochód mnie śledził, utrzymując dystans. Mógł mnie ze spokojem wyprzedzić, ale jechał cały czas za mną. Zatrzymałem się, ten samochód przejechał, było tam trzech facetów. Środek buszu, nikogo, więc było to zastanawiające. To jedyny taki moment zagrożenia ze strony ludzi. Zagrożeniem były oczywiście komary, bo jechaliśmy przez całą strefę malaryczną, łącznie z malarią mózgową, która może zabić, jeśli nie jest szybko leczona.
Trzeba być świadomym podróżnikiem i nie pchać się w miejsca zagrożone
Czy kiedykolwiek zdarzyła się sytuacja, w której zabrakło wam picia czy jedzenia?
– Część prowiantu jechała z Polski, jakieś puszki i to było przygotowane przed podróżą. Później na bieżąco się dokupowało w różnych miejscach: sklepach, supermarketach, na targach. Nie było takiej sytuacji, że czegoś nam zabrakło, choć raz mi się prawie skończyła woda. Kiedy jechałem w buszu to spotkałem kobiety z ludu Samburu, które chciały wody, bo widać było, że były spragnione, ale nie miałem akurat wody. Ja miałem sytuację komfortową, bo za kilkadziesiąt kilometrów spodziewałem się sklepu, a one pewnie musiały iść daleko do studni.
Patrząc pod kątem samochodu to dwa razy miałem problem z benzyną, bo w Etiopii nie na wszystkich stacjach ona była, ale oczywiście miałem dodatkowe zbiorniki z paliwem. Na asfalcie starczało na jakieś 700 km, a na drogach szutrowych na 500. Na ogół wystarczało, żeby dojechać do stacji benzynowej. Raz zabrakło mi paliwa w Tanzanii i wtedy musiałem kupować ją z beczki w wiosce, bo tam nie było stacji.
Nie było takiej sytuacji, że czegoś nam zabrakło
Po tych 3,5 miesiąca większa była satysfakcja czy ulga, że się udało?
– To była ogromna satysfakcja i zapragnąłem więcej, bo ta podróż była dla mnie fascynująca, spełnieniem moich pragnień i dążeń. Gdybym mógł to pewnie chciałbym wrócić drugą stroną Afryki, ale rodzina, która na mnie czekała, była w tym momencie najważniejsza. Niesamowicie za nimi tęskniłem i chciałem jak najszybciej zobaczyć moje dzieci i żonę.
W trakcie podróży powstawały nagrania i zdjęcia. Jak to zostanie wykorzystane?
– Miałem okazję zobaczyć już ostatni, 10. odcinek mojego afrykańskiego serialu, także jest już ukończony. Będzie on wyświetlany w telewizji we wrześniu lub październiku, czyli w momencie powrotu z Azji. Napisałem też książkę, której pisania nie planowałem, ale zostałem namówiony przez rodzinę i wydawnictwo. Mam nadzieję, że będzie się podobać, bo czuję, że jest takim moim kolejnym dzieckiem.
Teraz kierunek Azja. Jak to będzie wyglądało?
– Kontynuuję projekt „Po drodze” i teraz „Azja”. Ruszam 4 czerwca spod Muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie do Władywostoku, przejeżdżając całą Azję. Planuję przejechać tę trasę w 3,5 miesiąca, 19 tysięcy kilometrów, a po drodze odwiedzić m.in. Turcję, Gruzję, Azerbejdżan, Kazachstan, Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgistan, Mongolię i Rosję. Jazda bardzo mnie fascynuje, dlatego jestem bardzo podekscytowany.
- rozmawiał Adam Cissowski