Poznałem tam setki wspaniałych ludzi, utrzymuję kontakty, chcę z nimi być. Oni częściej rozmawiają o sensie życia niż my. Mniej się wstydzą okazywać uczucia, na przykład czułość. Oni mnie tego nauczyli.
Kształtowali pana jednak w szczególnych czasach.
– Urodziłem się osiem lat po wojnie. Ta wojna poniekąd w nas trwała, w naszych umysłach, w sercach. Każdy miał w rodzinie kogoś zabitego. Rany nie pokryły się nawet pierwszą błoną. Dzieci odbierały to wielokrotnie silniej, nawet jeśli nie do końca wiedziały co znaczy „wojna”. Na pewno wiedzieliśmy, co to jest strach. Wyzwalanie się z tego strachu to ważne doświadczenie, to trwało latami. On mnie skądinąd nigdy do końca nie opuścił.
Ale przyjmowałem z ulgą nadejście XXI wieku. Wreszcie miała się skończyć straszna, krwawa epoka. Miałem się od strachu uwalniać. A teraz wojna wraca. Mówimy o niej każdego dnia, wypowiadamy to słowo. A prowincjonalny świat jest ciągle piękny. To tam na spotkania o kulturze, we wspaniałych, dobrze wyposażonych domach kultury, przychodzą tłumy. Pan spotykał się, tak jak i ja, na festiwalu Dwa Teatry z mieszkańcami Zamościa. Jacy to wspaniali, dumni ludzie.
Miał pan jako prowincjusz kompleksy?
Naturalnie, że miałem. Z tego brała się nieśmiałość, obawa przed odezwaniem się, poczucie mniejszej wiedzy. I każdego dnia musiałem dowodzić, że potrafię. To mobilizuje. Skądinąd Zamościanie nie mają kompleksów, uważają Zamość za środek świata.
Skończył pan studia polonistyczne w Katowicach, a potem poszedł pan na nowo otwartą reżyserię radiową. Radio było od początku pana jedynym celem, marzeniem?
To się narodziło z wieczorów przy odbiorniku. Nie mieliśmy w rodzinnym domu telewizora. Może gdybyśmy mieli, poszedłbym na reżyserią filmową. W czwartym programie nadawano słuchowiska. One mnie emocjonalnie pochłonęły. Pytałem siebie, jakie historie ja bym opowiadał ludziom.
Ogłoszono powstanie wydziału radia i telewizji na moim ukochanym Uniwersytecie Śląskim. Wektor literacki przeciął się z radiowym. Poszedłem na egzaminy, zobaczyłem ludzi, których nazwiska znałem z radia. Miałem poczucie, że nie chcę aby ludzie znali mnie z wyglądu. Ale chcę, żeby wiedzieli, co mam im do powiedzenia.
Egzamin był trudny?
– Piekielnie trudny, moi profesorowie to byli giganci intelektu. Pan Juliusz Owidzki „Potop” i „Pana Wołodyjowskiego” znał prawie na pamięć. Profesor Wiszniewski rozwiązywał krzyżówki po niemiecku. I dziwił się, że za nim nie nadążamy. Pan Zbigniew Kopalko potrafił śpiewać utwory Monteverdiego. Poczułem, że to mój świat, chcę w nim być.
Ale czy nie krył się w tych decyzjach jakiś minimalizm? Opowiada pan w książce, jak pana tata po wysłuchaniu pana pierwszego słuchowiska radiowego pyta: „synku, a gdzie ty w tym wszystkim jesteś?”. Samo radio zakładało schowanie się, nawet aktorów. A reżyser na dokładkę skrywał się za ich głosami. Wycofał się pan? Może trzeba było się bardziej ujawnić?
Nie myślałem o tym nigdy. Mój wybór to właśnie pozostanie w cieniu. Miałem propozycje innych ról, ale nie chciałem być gdzie indziej. To było spełnienie marzeń i nadal jest. Jakieś wydawnictwo spytało mnie, o czym marzę. Odpowiedziałem: o pracy w Teatrze Polskiego Radia. Michał Żebrowski śmiał się, że jestem jedynym człowiekiem ze spełnionymi marzeniami. Obraz człowieka cienia to mój obraz. Nigdy nie chciałem wchodzić na Mount Everest. Chciałem stać pod nim i patrzeć.
Co powinien mieć reżyser radiowy, co różni go od reżysera filmowego czy teatralnego?
– Proces przygotowawczy do spektaklu jest taki sam: wybór tekstu i grzebanie we własnym mózgu. Praca nad scenariuszem. Potem reżyser filmowy zastanawia się, gdzie postawić kamerę, a radiowy – gdzie umieścić mikrofon.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Ja dzielę reżyserów radiowych na takich, którzy są szczęśliwi, kiedy aktorzy wchodzą do studia i takich, którzy są szczęśliwi, kiedy aktorzy studio opuszczają. Ci drudzy mogą się wtedy pobawić montażem, muzyką, efektami. Ci pierwsi są bardziej ludźmi słowa, nachylonymi ku literaturze.
Najlepszy byłby człowiek szczęśliwy w każdym momencie, ale to rzadkość. W radiu trzeba umieć słuchać. Reżyser teatralny przede wszystkim mówi. Radiowy – słucha.
Ale ten radiowy od razu musi pamiętać, że odbiorca słuchowiska pewnych rzeczy nie zobaczy?
No tak. Nie wystarczy żeby było słychać zajeżdżający samochód, trzeba powiedzieć, że zajeżdża. To jest wyzwanie już dla dramaturga, ale dla reżysera też. W radiowym świecie wszystko musi być po coś, musi być nazwane. Nienazwanego słuchacz nie dostrzeże.
Zarazem nie może być nadmiaru informacji, bo one zakłócą odbiór. Zostaje to, co konieczne. I trzeba wiedzieć, co jest konieczne. Co z tego, że będzie w spektaklu odgłos kraczących wron czy padającego deszczu, jeśli bohaterowie na to nie zareagują. To kwestia doświadczenia reżysera. Dziecko musi dotknąć płomienia żeby się nauczyć, że on parzy.
Pisze pan, że pana generacja reżyserów radiowych zmieniła naturę słuchowisk. Po tych zmianach były grane w sposób mniej afektowany, bardziej realistyczne, bliższe życia. Zarazem pisze pan też o zabawie efektami, które przestały być waleniem w garnek, jak w scenie słuchowiska w filmie „Skarb”, kręconym zaraz po wojnie.
Kiedy w 1925 realizowano pierwsze słuchowisko Teatru Polskiego Radia, to była „Warszawianka” Wyspiańskiego. Za dwa lata minie od tego zdarzenia 100 lat. Tam za oknami przechodzi wojsko. Imitowali ten przemarsz ryżowymi szczotkami. Konnicę udawali uderzając dłońmi o kolana. Brzmi to naiwnie, ale jakie inne środki mieli do dyspozycji?
My byliśmy buntownikami. Chcieliśmy wpuścić do słuchowisk realne życie. To prowadziło do eksperymentów, wychodziliśmy z mikrofonami poza studio. Nagrywaliśmy w różnych dziwnych miejscach. I można w ten sposób zrobić bardzo dużo. Można samymi dźwiękami opowiedzieć historię Warszawy. Przy czym dopiero za moich czasów uznano słuchowiska za pełnoprawną sztukę.
A korekty w manierze grania?
Tak, styl gry się zmieniał. Podkreślmy, 40 lat temu wielkie gwiazdy polskiego teatru przychodziły do radia i grały jak chciały. Myśmy to poddali pewnym poprawkom. Skończyła się sztuczna, aktorska hierarchiczność, skończyła się też sama sztuczność. Dziś wszyscy są tu równi. Mamy tu i wolność i równość. Także pisarz, autor, ma tu prawo głosu.
I pan, czytający tony nadsyłanych tekstów.
Ja w tym sensie, że układam repertuar, to prawda.
Uderzyła mnie w pana książce afirmacja aktorów. Mówi pan o nich: „ „Uczyłem się od nich wszystkiego, opowiadali mi o zawodzie, o misji, o życiu i o mnie samym”. A tendencja jest dziś inna. Reżyserzy teatralni posługują się aktorami coraz bardziej bezceremonialnie. Wcale nie chcą się od nich uczyć, traktują ich jak tworzywo. Skąd ta pańska pokora?
To że aktorzy są najważniejsi, zrozumiałem pierwszego dnia pracy w radiu. Jeżeli aktor mówi mi jako reżyserowi: „wolałbym to zrobić inaczej”, to z reguły ma rację. Nie tylko ten największy, czasem i debiutant. To mi się w 98 procentach przypadków sprawdzało. I na ogół mówiłem przez interkom: „Zmieniaj”. Oni mają instynkt, inteligencję emocjonalną, językową sprawność. Wyczuwają fałsze w tekstach – współczesnych, bo nie zmieniamy przecież Szekspira czy Wyspiańskiego.
Ja całą swoją książkę dedykowałem polskim aktorom. To jest świat, który mnie ukształtował. Stąd moja bliskość z nimi, bo oni wiedzą, że ja ich kocham i wspieram. Wspieram ich nawet, gdy ktoś mówi: on źle zagrał. Aktor ma prawo do błędu, ale z reguły gra najlepiej jak potrafi.
Ale dziś słuchowiska powstają w zawrotnym tempie, właściwie w jedno przedpołudnie. Może się przecież przydarzyć czyjaś bylejakość. Pan przytacza wstrząsającą anegdotę o aktorze Krzysztofie Chamcu, który chciał się przed laty wycofać z radiowej wersji „Wesela” Wyspiańskiego, bo się dowiedział, że ma raka. Jednak w tym zagrał, a wkrótce zmarł. Ale taka stuprocentowa dyspozycyjność nie musi być dziś regułą.
Bylejakość nie ma prawa się u nas pojawić. Prawda, tempo jest duże. Ale niech pan spyta, ile czasu aktor siedział wcześniej nad tekstem. Oni wiedzą, że sobie na bylejakość nie mogą pozwolić. W końcu przychodzą tu grać za grosze. Są więc tym bardziej perfekcyjni, bo nagrodą jest głównie zawodowa satysfakcja.