Zwyciężyła frakcja „Nie zabijaj”. Ocaleni dzięki sprawiedliwym zdrajcom na Wołyniu
niedziela,2 października 2016
Udostępnij:
Gdy latem 1943 roku ukraińscy nacjonaliści bestialsko mordowali Polaków, dotychczasowi sąsiedzi musieli wybierać. Jedni Ukraińcy, ze strachu przed rodakami, zabijali swoje polskie żony i dzieci. Inni ryzykowali życie własnych rodzin, chowając Polaków na strychach i stodołach czy pomagając w ucieczce. Wśród uratowanych była m.in. 2-letnia Hania ze wsi Gaj. Rzeź wołyńska ma więc też swoich zapomnianych bohaterów po ukraińskiej stronie, o czym przekonuje Witold Szabłowski w książce „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia”.
Antypolska akcja UPA, czyli operacja Ukraińskiej Powstańczej Armii prowadzona była od 9 lutego 1943 r. do 18 maja 1945 r. Jej celem, jak zauważa prof. Grzegorz Motyka, było usunięcie polskiej ludności z Wołynia i Galicji Wschodniej. – Na Wołyniu mieli zamiar wymordować polską ludność, a z Galicji Wschodniej wypędzić pod groźbą śmierci – precyzuje historyk. Udało się
zabić około 100 tys. mieszkających tam Polaków, a możliwe to było, ponieważ oddziały UPA podburzały ludność chłopską, by sprawić wrażenie buntu ludowego. Stąd też tak wiele jest interpretacji tamtych wydarzeń.
Rzeź wołyńska to jednak nie tylko liczby ofiar i polityczne spory, ale przede wszystkim poruszające historie ludzi. Reportażysta i dziennikarz Witold Szabłowski w tym celu wyruszył na Ukrainę, by odnaleźć ostatnich żyjących świadków tamtych wydarzeń. Choć nie sposób ustalić, ilu Polaków ocalili przed rzezią sami Ukraińcy, to z całą pewnością chodzi o tysiące ludzi. Próbę odpowiedzi na pytanie, kim byli ci Ukraińcy, którzy pomogli wówczas Polakom, zawarł w książce „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia”.
W ramach antypolskiej akcji UPA udało się zabić ok. 100 tys. Polaków (fot. Wikipedia/Henryk Słowiński)
Jedyna cudem uratowana z całej wsi
Jedną z cudownie ocalonych osób jest pani Hania, dziś 75-letnia kobieta. 30 sierpnia 1943 roku oddziały UPA napadły na jej wioskę Gaj na Wołyniu. – Zawsze mam problem, żeby znaleźć to miejsce, w którym stała ogromna wieś, w prawie każdym domu sześcioro dzieci, kilkuset mieszkańców – przyznaje Szabłowski. Po Gaju obecnie nie ma śladu, w miejscu masowego grobu stoi zaledwie krzyż.
Po wymordowaniu wszystkich mieszkańców, ludzie z pobliskiej Kaszówki zostali zmuszeni przez UPA, żeby pochować zabitych. Kiedy przybyli, na jednym z podwórek znaleźli 2-letnią dziewczynkę z pustym kubkiem w ręku i chusteczką z wyszytymi inicjałami. Przy niej zrobili nad nią sąd. – Jedni mówili, że to Polka i jeżeli jej nie wydadzą, to banderowcy mogą spalić im wieś, a drudzy, że ma dwa lata i co ona komu winna. W końcu zwyciężyła frakcja „Nie zabijaj” – przypomina autor książki.
„Znajda po Polakach”
Wzięli ją na wóz i powieźli do Kaszówki, gdzie Kateryna i Fedor Bojmistrukowie po dwóch tygodniach wahania zdecydowali, że wezmą na siebie to ryzyko i wychowają małą Polkę. – Od dziecka wiedziałam, że coś jest ze mną nie tak. Dzieciaki, jak chciały mi dogryźć mówiły: „Nie jesteś córką swoich rodziców, tylko znajdą po Polakach”, ale mamusia na to: „Nie słuchaj głupot, nasza jesteś i tyle” – wspomina po latach pani Hania.
Dodaje, że „matka i ojciec kochali ją dużo bardziej niż inni rodzice kochają swoje dzieci”. I może właśnie dlatego, nigdy jej nie powiedzieli ani słowa o tym, skąd się u nich wzięła. – Bali się chyba, że jak poznam prawdę, to wyjadę do Polski. Jak oni musieli się tego bać, skoro tak mnie kochali – podkreśla.
Prawda wyszła na jaw wiele lat później. – Kiedy mama już była stareńka, ciocia jej siostra, wszystko mi opowiedziała. Znała tę historię z drugiej ręki, a ja bym chciała wiedzieć, jak się nazywali moi prawdziwi ojciec i matka – wyznaje pani Hania. Tęsknić to nigdy nie tęskniła, bo jak podkreśla, gdyby „Bojmistrukowie ją źle traktowali, to by tęskniła za tym, co mogło być”. – Oni mnie tak kochali, że nawet się nie zastanawiałam, jakby mi było z innymi rodzicami – zauważa.
Ciągle ma jednak nadzieję, że ktoś z jej wioski ocalał i żyją gdzieś jej krewni. – Może jak pan o mnie napisze, to ktoś się zgłosi – kieruje te słowa do Witolda Szabłowskiego, który przed wyjazdem do Polski zadeklarował, że znajdzie jej rodzinę. Poszukiwania wraz z wydawnictwem Znak wciąż trwają.
Oto co pozostało z dużej przedwojennej polskiej wioski Gaj (fot. Marcin Jończyk)
Heroiczna obrona szturmowanej plebanii
Temat rzezi wołyńskiej powraca każdego roku, od ponad 70 lat, szczególnie 11 lipca. To wtedy miał miejsce jej kulminacyjny moment, nazywany Krwawą Niedzielą. Jedną z miejscowości, która została wówczas napadnięta przez banderowców był Kisielin. – Wtedy było to dość zamożne miasteczko, z apteką, kilkunastoma sklepami i pierwszym w okolicy samochodem, który na spółkę kupili Polak, Żyd i Ukrainiec, ale 11 lipca nikt nie myślał o spółkach – podkreśla autor książki.
Polacy udali się na niedzielną sumę do pokamedulskiego kościoła, gdy świątynię otoczył uzbrojony oddział UPA. Banderowcy powiedzieli, że nie mają złych zamiarów, chcą ich policzyć, kogoś szukają. Część osób, która uwierzyła i wyszła z kościoła, została momentalnie rozstrzelana. Część zaś ukryła się na plebanii. – Zabarykadowali się i nie mając żadnej broni toczyli heroiczną walkę. Rzucali granaty, rozebrali nawet piec. Po całym dniu nieudanego szturmu upowcy próbowali podpalić plebanię, ale na szczęście przyszedł deszcz – przytacza przebieg wydarzeń w Kisielinie Szabłowski.
Mury kościoła w Kisielinie, gdzie rozegrała się tragedia podczas Krawawej Niedzieli w 1943 r. (fot. Marcin Jończyk)
Wysoka cena za pomoc Polakom
Gdy banderowcy wrócili do swoich baz w lesie, pod kościołem pojawili się „dobrzy” ukraińscy sąsiedzi, którzy przybiegli pomagać, m.in. rannemu w nogę dowódcy obrony plebanii – Włodzimierzowi Sławoszowi Dębskiemu, ojcu kompozytora Krzesimira Dębskiego. – Miał rozerwaną tętnicę, krew z niego leciała jak z kranu. To cud, że przeżył – wspomina jego późniejsza żona Aniela.
Spuścili go na linie z okna bracia Petro i Pavko Parfeniukowie. Uratowali w sumie dziesiątki Polaków z Kisielina i okolic. – Jeździli i ostrzegali polskich sąsiadów, że mogą zostać napadnięci. Wmawiali też banderowcom, że złapani Polacy nie są tak naprawdę Polakami, ale Ukraińcami, tylko inaczej ubrani. Ukrywali ich po swoich domach, ochraniali ucieczkę – wylicza Witold Szabłowski. Za pomoc zapłacili jednak wysoką cenę – Petro przeżył, ale zabici zostali jego rodzice, brat Pavko z żoną i 4-letnią córeczką.
Wielu Polaków uratowano chowając ich po strychach czy stodołach (fot. Marcin Jończyk)
Bohaterscy czescy gospodarze na czele z pastorem
Wśród Polaków i Ukraińców w latach 30. XX w. na Wołyniu mieszkało też około 30 tysięcy Czechów, a wśród nich pastor Jan Jelinek z tamtejszego Kupiczowa. W czasie, gdy banderowcy prowadzili wielką akcję przeciwko Polakom, on wraz z czeskimi gospodarzami ukrywali ich w swoich stodołach i na strychach. – Był taki moment, kiedy gościliśmy ich w Kupiczowie ponad 400. Gdyby nie schronienie u nas, banderowcy by ich pomordowali – wspominał po wojnie pastor. Byli znienawidzeni za to, że przeszkadzali im bić Polaków.
Witold Szabłowski przypomina postać pastora Jelinka, ponieważ jest on de facto zapomnianym bohaterem czterech narodów.
Miał w sobie po prostu wewnętrzny imperatyw, że człowieka trzeba ratować. – Żydom woził jedzenie do getta w Kowlu, sam uratował pomiędzy 150 a 200 Polaków, później ratował też Ukraińców przed polskim odwetem. Zdarzyło mu się też pomóc paru Niemcom. Cudowna postać – podsumowuje autor książki.
Autor książki szukał swoich bohaterów pośród wiosek na Wołyniu (fot. Marcin Jończyk)
Czerwony Iwan dobrym banderowcą
Szabłowski przez trzy lata jeździł na Ukrainę, żeby rozmawiać z tymi, którzy pamiętają tragiczne wydarzenia z 1943 roku. Teraz przyznaje, że udało mu się zgromadzić kilka historii idealnych, które sobie wymarzył, ale strasznie chciał znaleźć dobrego banderowca. – Znalazłem historie osób, jak banderowiec nie strzelał, ratował, sam wyprowadzał człowieka z zasadzki. Chciałem jednak znaleźć żywego, ale niestety oni dość szybko ginęli – zauważa.
Takim przykładem jest postać Czerwonego Iwana, człowieka z czerwoną twarzą, który jak szli na akcję, to mówił innym banderowcom, że po co strzelać do kobiet i dzieci. „Puśćcie do lasu, wilki ich zjedzą. Potem będziemy się strzelać z Niemcami i wam amunicji zabraknie”. Uratował w ten sposób kilkadziesiąt osób. – Osobiście znam trzy osoby, które Czerwony Iwan uratował właśnie w ten sposób. Szukałem go, ale zimą 1943 roku koledzy zorientowali się, w co on gra i musiał uciekać. Dorwali go w 1946 roku i zastrzelili – przypomina Szabłowski.
Szabłowski w spokojnej rozmowie widzi szansę na rozwiązanie sporu wokół Wołynia (fot. Marcin Jończyk)
Wstyd, że nie podziękowaliśmy
Zapytany, skąd się wziął u niego temat Wołynia, odpowiada krótko, że „ze wstydu”. – Zrobiło mi się wstyd, że tym Ukraińcom, którzy wzbili się na wyżyny człowieczeństwa, nigdy nie podziękowaliśmy, nie ustanowiliśmy medalu, nie daliśmy dyplomu, nie zasadziliśmy drzewka – zauważa. Zapomina się, że od 30 do 40 tysięcy Ukraińców zginęło z rąk UPA, nie tylko za pomaganie, ale też za wskazanie drogi czy odmowę udziału w akcji. – Jest w książce historia pana, który przez cały rok 1943 udawał wiecznie pijanego, bo nie chciał jeździć z braćmi na akcje. To była jego strategia na przetrwanie – przyznaje Szabłowski.
Z kolei jako przykład zadośćuczynienia podaje historię Alojzego Ludwikowskiego, który w miejscowości Przebraże uratował 34 Żydów. – Rozmawiałem z jego córką, wnukami i widziałem, jak ważne dla nich jest to, że na historię, którą opowiadają sobie w domu, mają dowód, dyplom, bo Żydzi bardzo o takie sprawy dbają – podsumowuje Witold Szabłowski.
Zdjęcie główne: Pani Hania ciągle wierzy, że uda się jej odnaleźć polskich krewnych (fot. Marcin Jończyk)