– Kiedy synowie są znanymi i cenionymi wykonawcami, niech nikt nie mówi, że „ojciec im to załatwił” – mówi Krzysztof Cugowski. On, jako frontman Budki Suflera, zyskał status jednego z najważniejszych polskich wokalistów rockowych ostatnich czterech dekad. Oni z powodzeniem od 1997 roku budują swoją karierę pod szyldem Bracia. Opowiadają nam o pracy nad pierwszym wspólnym albumem „Zaklęty krąg” i życiu w rodzinie Cugowskich.
Dwa lata temu, świętując jubileusz czterdziestolecia, Budka Suflera żegnała się ze swoją publicznością. I to właśnie w tamtym czasie, gdy wśród gości wspierających rockowych weteranów podczas pożegnalnej trasy pojawili się Piotr i Wojtek Cugowscy, narodził się pomysł szerszej współpracy synów z ojcem. W 2015 roku regularnie wspólnie koncertowali, a z początkiem tego roku rozpoczęli pracę nad „Zaklętym kręgiem”, pierwszą wspólną płytą z premierowym materiałem.
Tygodnik TVPPolub nas
Postanowiliście nagrać wspólnie płytę. Dlaczego dopiero teraz?
Piotr Cugowski: Na początku naszej drogi muzycznej byliśmy postrzegani przez pryzmat Budki Suflera i nazwisko naszego taty. Chcieliśmy udowodnić, że potrafimy coś zrobić sami.
Krzysztof Cugowski: To wcale nie było łatwe, wręcz przeciwnie. Dlatego tę płytę nagrywamy dopiero teraz. Kiedy synowie są już znanymi i cenionymi wykonawcami, niech nikt nie mówi, że „ojciec im to załatwił”. Odpowiadając na pytanie, dlaczego teraz? No właśnie teraz, bo jesteśmy niezależnymi bytami, które postanowiły się spotkać i wspólnie coś nagrać.
Panie Krzysztofie wraz ze swoimi kolegami zakończył pan działalność Budki Suflera. Wszyscy myśleli, że już na dobre schodzi pan ze sceny…
K.C.: Niektórzy by się zapewne z tego ucieszyli, ale to nie będzie takie proste (śmiech).
Chce pan powiedzieć, że zatęsknił za sceną?
K.C.: To nie do końca tak. Zakończyliśmy pewien fragment, a właściwie wielki fragment mojego i naszego życia. Mieliśmy siebie już trochę dość. Nie znaczy to jednak, że usiadłem w fotelu, założyłem ciepłe kapcie i przestałem śpiewać, żyć. Nie zakopię się pod ziemią, nie ma o czymś takim mowy. W ubiegłym roku zacząłem grać z synami wspólne koncerty, potem narodził się pomysł wspólnej płyty i teraz jest jej premiera.
Złośliwi twierdzą, że skarżył się pan na niską emeryturę i w ten sposób chce pan do niej dorobić?
K.C.: Jasna sprawa. Tylko z tego powodu to robię (śmiech).
Wojciech Cugowski: Po tej płycie emerytura wzrośnie na bank (śmiech).
K.C.: Też nie jesteśmy tego tak do końca pewni. Repertuar na tej płycie jest taki, że nie daje gwarancji na wysokie przychody.
Kto kogo bardziej namawiał do wspólnej pracy? Ojciec synów, czy synowie ojca?
W.C.: Rozmawialiśmy o tym od dłuższego czasu. Chcieliśmy to zrobić, ale musiał przyjść na to odpowiedni moment. Byliśmy zajęci innymi sprawami i nie chcieliśmy robić niczego na zakładkę. Nie byłoby to uczciwe wobec nas samych i ludzi, którzy nas obserwują. Dopiero, jak się uspokoiło, zaczęliśmy się nad tym projektem zastanawiać. Poważne rozmowy rozpoczęły się w 2014 roku a 1 stycznia 2015 wiedzieliśmy, że zajmiemy się tym konkretnie.
Czyżby to było postanowienie noworoczne?
W.C.: Niech będzie (śmiech). Mieliśmy z tyłu głowy, że chcemy to zrobić z tatą. On zakończył swoją działalność, my byliśmy już dwa lata po premierze swojej płyty i po prostu nadszedł odpowiedni moment na współpracę.
Niektórzy by się zapewne ucieszyli z tego gdybym zszedł ze sceny, ale to nie będzie takie proste
K.C.: Tak to bywa, ale w tym wypadku było zupełnie inaczej. Ta wspólna praca sprawiła nam wiele radości. Gdybyśmy się z nią mozolili, to byłoby bez sensu.
P.C.: To wynik uczciwej, długiej pracy. Na pewno będzie to płyta, do której będziemy wracać, odnosić się. Dla nas to pewnego rodzaju święto.
W.C.: Gdybyśmy się mieli kłócić, to po co mielibyśmy to robić?
To skoro nie było aż tak źle, to jak nad nią pracowaliście?
W.C.: Pracowaliśmy tak szybko, jak na to pozwalały okoliczności. W trakcie graliśmy koncerty. Sama premiera też się trochę odwlekała, bo zastał nas sezon koncertowy.
P.C.: Wybraliśmy 12 kawałków „reprezentujących” to, co lubimy w muzyce. Ta płyta jest rockowa, ale sporo w niej odcieni chociażby z bluesa. Nie chcieliśmy, aby ta płyta była blisko Budki Suflera, czy Braci. Udało się. Mamy na niej dwa utwory z sekcją dętą, czego nie robiliśmy do tej pory, a tata to lubi. Prawie od samego początku wiedzieliśmy, czego chcemy. Ta płyta naprawdę nam się podoba.
K.C.: Jeśli spodoba się publiczności, to byłoby jeszcze lepiej.
Sekcje dęte to jeden z elementów-niespodzianek na tej płycie?
P.C.: Tak. Poza nim jest kwartet smyczkowy, Tomek Zień gra na organach Hammonda. Michał Urbaniak zagrał piękne solo na zakończenie płyty. Jest tu wiele efektów, dzięki którym chcieliśmy spełnić nasze marzenia.
Sekcja dęta nie była chyba prostą sprawą?
K.C.: Mieliśmy problem z samym wykonawstwem. Mam dosyć duże doświadczenie i nie wierzyłem, że znajdziemy ludzi, którzy potrafią to zagrać. Okazało się, że przez te parę lat, gdy nie używałem sekcji dętej, nastąpił wielki postęp i można znaleźć świetnych muzyków, którzy potrafią zagrać i zaaranżować.
P.C.: Wybraliśmy najlepszy zespół dęty, kwartet, który gra ze sobą od lat. Poznałem ich podczas wspólnych występów z orkiestrą Adama Sztaby. Z sekcją dętą jest tak, że możesz wziąć czterech muzyków, ale jeśli oni nie tworzą zespołu, to nic z tego nie będzie. A skąd pomysł na Michała Urbaniaka?
P.C.: Wiedzieliśmy, że chcemy zamknąć to, co jest na płycie solówką skrzypiec. Tata wyszedł z pomysłem, że może Michał Urbaniak, a my się zgodziliśmy.
K.C.: Zgłosiliśmy się do niego w trochę złym momencie, gdy miał zawirowania zdrowotne, ale poczekaliśmy na niego. Ozdrowiał i pięknie zagrał. Znam tylko jednego skrzypka, który tak potrafi grać na skrzypcach elektrycznych. To właśnie Michał.
Wychowaliście się w domu, w którym muzyka była codziennością. Co podrzucał wam tata?
P.C.: Płyty winylowe rythm&blues. James Brown czy Joe Cocker to były żelazne pozycje dla nas i sąsiadów wokół.
K.C.: Pierwszą płytą CD była natomiast płyta „Living Colour”. Dla mnie to był szok, gdy usłyszałem ich po raz pierwszy.
Wiedzieliśmy, że chcemy zamknąć to, co jest na płycie solem skrzypiec. Tata wyszedł z pomysłem, że może Michał Urbaniak a my się zgodziliśmy
Koledzy zazdrościli wam sławnego taty i płytoteki?
P.C.: Nie zamykaliśmy się, nie byliśmy hermetyczni. Zapraszaliśmy kolegów do wspólnego słuchania.
W.C.: Tata zapraszał też swoich kolegów. Byliśmy otwarci, nasz balkon też był szeroko otwarty. Dźwięk się niósł na całe podwórko, wszyscy byli zachwyceni oprócz sąsiada z dołu.
Była taka impreza, za którą tata musiał was skarcić?
K.C.: Byłem takim gościem w domu, że kiedy już byłem, nie mogłem karcić za wszystko, bo by było za przeproszeniem do d…. Charakter mojego zajęcia, to, w jaki sposób się to odbywało, powodowało, że ja nawet karcić nie mogłem. Zresztą problemów wychowawczych z synami większych nie miałem. Czasem zdarzały się jakieś naukowe, w szkole.
P.C.: To były problemy raczej z brakiem nauki (śmiech).
W.C.: To też nie było tak, że jak taty nie było, a potem wracał, to tak jakby go dalej nie było. Miał posłuch, szacunek w domu. Był ojcem liberalnym.
K.C.: Nie mogłem wrócić i pasem, siłą próbować załatwiać pewne sprawy. To by spełzło na niczym.
P.C.: My czuliśmy w domu azyl, nie mieliśmy potrzeby pryskania z domu. Niektórzy rodzice mogą stanąć na głowie, a dziecko i tak ucieka. To bardzo indywidualna sprawa.
Mama była osobą, która dbała o waszą normalność?
W.C.: Tata, żeby coś zarobić, utrzymać rodzinę, musiał wyjeżdżać na wiele miesięcy. Mama zostawała sama, ale dawała sobie radę. Wiele jej zawdzięczamy. Jako mali chłopcy czekaliśmy na ten przyjazd taty, ten dzień, gdy wylądował w Warszawie. Kiedy dostawaliśmy znak, że już jedzie, wypatrywaliśmy go. W pewnym momencie naszego życia weszliśmy już w ten rytm, że pół roku jest w domu a za chwilę go nie będzie, bo rusza w trasę.
A pierwsze męskie rozmowy?
P.C.: Tę rolę spełniała babcia, ona zwracała uwagę, żebyśmy wiedzieli o życiu to, co trzeba i byli wychowani.
W.C.: Czasem jednak nie za wiele to pomogło (śmiech).
Kiedy poczuliście, że chcecie iść muzyczną drogą? Był taki moment?
P.C.: Nie było takiego konkretnego dnia, kiedy to postanowiliśmy. Rodzice posłali nas do szkoły muzycznej, więc wszystko naturalnie szło w tym kierunku. Nie buntowaliśmy się, że nie będziemy robić tego, co tata.
K.C.: Rzeczywiście u moich synów to się rozwinęło bardzo naturalnie.
W.C.: Ojciec się tym zajmował, mogliśmy oglądać jego pracę z bliska. Przyjęliśmy to do wiadomości, dążyliśmy do tego, żeby to robić. Dla nas to był normalny stan.
Problemów wychowawczych z synami większych nie miałem. Czasem zdarzały się jakieś naukowe, w szkole
Michał Bajor ruszył w Polskę z piosenkami Wojciecha Młynarskiego. – Trzeba krzyczeć o miłości, bo nawet jeśli nie ma jej tyle w naszym życiu, ile byśmy chcieli, to może gdzieś zza rogu wpadnie do nas na moment albo na zawsze – mówi.
P.C.: Dwie pierwsze płyty – „Cień wielkiej góry” i „Przechodniem byłem między wami”. A w szczególności suita „Szalony koń”. Pewnie z każdej płyty byśmy coś wybrali, ale te dwie pierwsze to jest coś.
W.C.: Dla mnie podobnie, „Cień wielkiej góry” i płyty z lat 90. „Cisza” oraz „Noc”. Moim zdaniem niezauważone, choć wyjątkowe.
K.C.: Chłopaki dużo płyt moich lubią, ale tych bardziej rockowych.
Tekst singla, który promuje płytę brzmi tak: „Zaklęty krąg zakreślam wciąż/ Tak jak przede mną po mnie będzie ktoś/ Jak ty...”. Przyglądacie się przemijaniu?
P.C.: Pytają się nas, czy to rozliczenie z przeszłością. Nie, y w ten sposób chcemy zaśpiewać na tej płycie o rzeczach ważnych, o dwóch pokoleniach. Pomogli nam w tym tekściarze. A jaka będzie interpretacja tych słów, to pozostawiamy słuchaczom.
Z czym przy tej płycie były największe problemy?
K.C.: Nie mogliśmy z powodów ekonomicznych przerwać koncertów na dwa miesiące, zająć się tylko płytą. Realia są takie, że na płycie się nie zarabia. Tak było kiedyś, gdy płyty były sprzedawane w normalnych nakładach. Dziś płyta jest przyczynkiem do tego, żeby ludzie usłyszeli, co masz im do powiedzenia i chcieli przyjść na koncert. Ekonomia jest bezlitosna. Wszyscy mamy rodziny, nie mamy pól naftowych, nad czym ubolewam. To, że graliśmy koncerty sprawiło, że cykl nagrywania się przeciągnął. W międzyczasie mieliśmy 4-5 dni przerw w koncertach i wtedy zamykaliśmy się w studiu. Nie jestem fanem tego typu pracy, ale nie było innego wyjścia.
To, że nie byliście ograniczeni czasowo, było pułapką?
P.C.: To, że mogliśmy nagrywać we własnym studiu było dobrodziejstwem.
K.C.: To była wygoda, bo była to praca z kalendarzem w ręku.
W.C.: Wiedzieliśmy, czego chcemy, jak chcemy to zrobić. Jedyny taki moment, kiedy się przestraszyliśmy, to był koniec pracy nad płytą. Musieliśmy trochę go przesunąć, ale warto było, bo w ten sposób wszystkie niejasności zostały usunięte.
Gdy wchodzicie na scenę rozumiecie się bez słów?
K.C.: Tak. Trudno jest mi o tym mówić, bo nie da się tego opisać, ale ogromną przyjemność sprawia mi to, że moi synowie robią to, co ja. Odnoszą sukcesy, są słuchani, publiczność śpiewa z nimi ich piosenki. Poświęcili bardzo dużo siły i talentu, żeby dojść tam gdzie są. Nigdy nie ma gwarancji, że to się uda. Są ludzie bardzo dobrzy, zdolni, ale brakuje im szczęścia i nawet znane nazwisko nie pomoże. To szczęście jest bardzo ważne.
P.C.: Na ten sukces czekaliśmy naprawdę wiele lat.
K.C.: Według mnie zdecydowanie za długo, ale widocznie tak miało być. Najprościej byłoby nagrać dwie ładne płyty disco polo, ale poszli inną drogą.
Pytałam synów o ulubione piosenki, płyty ojca. A pana ulubiona?
K.C.: Myślę, że „Za szkłem”. To jest fajny numer, świetnie wykonany. Choć to nie jest mocna i rytmiczna rzecz, publiczność świetnie ją odbiera.
Jaką myśl, życiowe motto przekazał pan synom?
K.C.: Zawsze mówiłem synom, że niezależnie, co będą robić w życiu, powinni umieć to robić dobrze. Nie ma znaczenia, jaki zawód wybierzecie, ale jak będziecie dobrzy, to sobie dacie radę i jak widać to wyszło.
Zdjęcie główne: Piotr, Krzysztof i Wojciech Cugowscy (fot. mat.pras.)