Nie chciały żyć w takim kraju. Bez nich nie byłoby Solidarności
niedziela,
23 października 2016
Co różni Solidarność męską od Solidarności kobiet? 36 lat od sierpnia 1980 roku odpowiedzi udzielają same uczestniczki tamtych wydarzeń. – Byłyśmy w bardzo przyjaznych stosunkach i nie było rywalizacji, tylko ciepła współpraca. U mężczyzn rywalizacja wchodziła w grę, obrażali się na siebie i zmieniali poglądy – wyjaśnia Joanna Wojciechowicz. Wraz z Janiną Wehrstein opowiedziały nam, jak wyglądała walka o wolność oczami polskich kobiet.
W 1980 roku kilka milionów polskich kobiet odważyło się rzucić wyzwanie komunizmowi i przystąpiły do Solidarności. Nie chciały już dłużej żyć w szarej rzeczywistości, w której wszechobecne było kłamstwo, przemoc i szarganie ludzkiej godności. Organizowały strajki i demonstracje, kolportowały bibułę, redagowały podziemną prasę oraz pomagały ofiarom systemu. W zamian były więzione, bite, wyrzucano je z pracy, ale mimo to nigdy się nie poddały.
Po latach z nieskrywaną szczerością przyznają, że nie byłoby Solidarności bez udziału kobiet. – Mogę się mylić, może by sobie te chłopy dały radę, chociaż wątpię, nie mogę sobie wyobrazić jak – zauważa Joanna Wojciechowicz, jedna z 11 bohaterek książki Anny Herbich „Dziewczyny z Solidarności”. Obok niej znalazły się w niej Beata Górczyńska-Szmytkowska, Joanna Gwiazda, Olga Krzyżanowska, Janina Wehrstein, Izabella Cywińska, Jadwiga Staniszkis, Hanna Grabińska, Izabella Lipniewicz, Jadwiga Chmielowska i Elżbieta Regulska-Chlebowska.
Może by sobie te chłopy dali radę, chociaż nie mogę sobie wyobrazić jak
Naoczny świadek masakry na Wybrzeżu
Cechą, która je charakteryzowała była niezwykła twardość, czego prawie nikt się po nich nie spodziewał. Kobiety to w końcu z natury istoty słabsze. – Wcale nie byłyśmy słabsze, ale to dobrze być traktowanym jako osoba słabsza, bo to myliło ludzi – zauważa gdańska opozycjonistka. Ta twardość i sprzeciw wobec panującego systemu u każdej z nich rodził się na innym etapie życia i w innym historycznym momencie.
– Ja jestem z Gdańska i przeszłam przez Grudzień' 70 i od tego czasu pozostawało mi już tylko nienawidzić systemu i starać się coś zrobić, gdzieś trafić – wspomina Joanna Wojciechowicz. Była ona naocznym świadkiem masakry robotników, a te obrazy prześladują ją do dzisiaj. – Na początku wyglądało to jakby robotnicy rzucali kamieniami, a milicja odrzucała. W pewnym momencie zorientowałam się, że coś jest nie tak, bo jeden z robotników złapał się za ramię, zatoczył i położył na ziemi. To była kula, po prostu strzelali do robotników – podkreśla. Strzelali z budynku Miejskiej Rady Narodowej, w którym pracowała.
Dobrze być traktowanym jako osoba słabsza, bo to myliło ludzi
Nie chciała żyć w takim kraju
To wówczas poprzysięgła sobie walkę z systemem. – Nikt normalny nie mógł się na coś takiego zgodzić. Nie chciałam w takim mieście żyć, w takim kraju mieszkać – zapewnia Joanna Wojciechowicz. Nie myślała o wyjeździe za granicę i choć w 1976 roku na krótko znalazła się w USA to wróciła, jak tylko dowiedziała się o powstaniu KOR. – Chciałam wracać i się gdzieś dołączyć. Jak dotarłam do pierwszych ludzi z opozycji, to od razu moje życie stało się weselsze – wspomina po latach.
Tak trafiła do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, a momentem do działania stały się strajki w 1980 roku, a w ich konsekwencji powstanie Solidarności. – Wszyscy się baliśmy, nawet ci, którzy mówią, że się nie bali. Pamiętaliśmy, jak się strzela do robotników, ale radość z tego, że jest się razem i tworzymy wspólnotę, była tak ogromna, że tego nic nie mogło przesłonić – podkreśla Wojciechowicz. Ryzykowali życiem, a mimo to znowu stanęli do walki.
Jak dotarłam do ludzi z opozycji, to moje życie stało się weselsze
Kanapki, kanapki, herbata, herbata
W legendarnej Sali BHP gdańskiej stoczni na około 800 osób było wówczas blisko 300 kobiet. I tu okazały się być niezastąpione. – Część z nich to były delegatki, reszta przysłuchujący się plus wszystkie te panie, które robiły kanapki cały Boży dzień. Kanapki, kanapki, kanapki, herbatę, herbatę, herbatę. Komu by to do głowy przyszło? – zastanawia się Wojciechowicz.
Sama od razu dostrzegła, że dzieje się tam coś dziwnego. – Wszystkich bolały brzuchy, bo mieli do picia tylko wodę kranówę, a do jedzenia w ogóle nic. Zauważyłam też, że im buty pękają z wierzchu, z przepocenia. Postanowiłam coś z tym zrobić – wspomina. Od razu przywiozła z domu wielką grzałkę, dwie tace i tyle chleba, ile dało się unieść. O wsparcie poprosiła też swoje przyjaciółki, żeby przyniosły jedzenie. – Potem była już stała obsługa, bo poprosiłam Andrzeja Gwiazdę, żeby ogłosili, że wzywają kobiety do pracy w stołówce. Od tego czasu mężczyźni mieli ciepłe posiłki – dodaje.
„Wróg ludu” wyśmiewający „bratni kraj”
To była jedna wielka improwizacja, ale dzięki zapałowi,
odwadze i pomysłowości tysięcy ludzi wszystko
świetnie działało. Podobnie było z niezależną prasą, którą dosłownie rozchwytywano. Dzięki strajkom w całym kraju, naród powstał przeciwko komunie. Wśród sprzeciwiających się systemowi była też Janina Wehrstein, która swoje pierwsze opozycyjne kroki stawiała już przy okazji wydarzeń 1956 roku, kiedy to zatrzymano ją na 48 godzin za wyśmiewanie armii „bratniego kraju”.
Choć starała się nikomu nie wchodzić w drogę, dla komunistów stała się „wrogiem ludu”. W tym osiągnięciu „pomogło” jej pochodzenie, gdyż była nieodpowiednio urodzona i nie pasowała do panującego systemu. – Wyszłam z bardzo patriotycznego domu, mój ojciec został aresztowany i zabrany do Katynia, a mama była u Andersa – wyjaśnia swoje „burżujstwo”. Gdy powstała Solidarność nie wahała się ani chwili i natychmiast się do niej zapisała. – Razem z kolegami z Pracowni Konserwacji Zabytków założyliśmy komórkę i razem chodziliśmy pod stocznię – wspomina Janina Wehrstein.
Jedna pobita przez ZOMO, druga internowana
Jedna z takich wizyt nieomal zakończyła się dla niej tragicznie, kiedy trzy dni po wprowadzeniu stanu wojennego została dotkliwie obita przez ZOMO. – Zabrano mnie do szpitala, a ponieważ byłam również poszukiwana, to kiedy pielęgniarki wiedziały, że zaraz będzie rewizja, to zaścielano łóżka i jak przychodzili na salę, to nas nie było – przypomina. Potem, jak już mogła się poruszać swobodnie, została zwolniona z pracy, ale nie zrezygnowała z działalności i nadal była bardzo zaangażowana, m.in. otwierając w swoim mieszkaniu drukarnię.
W tym czasie do drzwi Joanny Wojciechowicz zapukała esbecja z decyzją o internowaniu, którą co prawda przyjęła do wiadomości, ale się z nią absolutnie nie zgodziła. – Jak wszedł najważniejszy ubek i powiada, że „mamy stan wojenny”, to ja na to: „tak, a kto w Polsce wypowiedział wojnę?” W tym czasie jej dom był pełen małolatów, ponieważ to były urodziny jej syna i wszyscy zaczęli się śmiać głośno i donośnie. – Na co ten poważny pan ubek powiada: „proszę się nie śmiać, ta pani idzie do więzienia”.
Kąpiel przed internowaniem i prośba ubeka
Spodziewała się aresztowania, dlatego w związku z tym postanowiła... porządnie się wykąpać i umyć głowę. Do dzisiaj żałuje, że zabrała ze sobą tylko dwie czekolady i paczkę papierosów, gdy w domu zostało luksusowe francuskie salami. Tym samym rozpoczęła się jej wielomiesięczna tułaczka po więzieniach, aresztach i miejscach internowania rozsianych po całym kraju, od bydgoskiego Ferdonu, przez Gołdap aż po Darłówko.
Choć początkowo internowanie ominęło Janinę Wehrstein, to w sierpniu 1982 roku i ona została aresztowana po wielogodzinnej rewizji związanej z donosem za drukowanie opozycyjnych ulotek. Zresztą zatrzymania stały się dla niej już codziennością, a jej osoba przekleństwem dla UB, ze względu na brak jakiejkolwiek współpracy. – Spotkałam się z sytuacją, że przyszedł do mnie ubek i mówi: „ja panią bardzo proszę, żeby mi co nieco powiedziała, bo mam ogromne nieprzyjemności, że nie potrafię z pani niczego wyciągnąć” – wspomina z satysfakcją.
Walka o uwolnienie syna
Dla Joanny Wojciechowicz gorsze niż internowanie była niewiedzy o tym, co dzieje się z jej nastoletnim synem Michałem. Bardzo wcześnie postanowił działać i założył wraz z kolegami grupę, którą nazwali Ruch Oporu Młodych. Po jej zwolnieniu okazało się, że syn został aresztowany i przebywa w więzieniu pod zarzutem przygotowywania zamachu bombowego. – Wiedziałam, że nie będzie siedział cicho, to było oczywiste, że będzie coś robił – przyznaje. Rozpoczęła odtąd walkę o uwolnienie jego oraz z pomocą rodziców innych zatrzymanych.
Zaczęła jeździć i prosić o interwencję do władz wojskowych, Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, a nawet kardynała Glempa, do którego początkowo nie chciano jej wpuścić. – Zagroziłam, że jeśli czegoś nie zrobią w sprawie naszych dzieci, to zorganizuję głodówkę matek na schodach pałacu kardynalskiego – wspomina z dumą. Udało się po ciężkich bojach osiągnąć cel i dzieci wyszły na wolność.
Wiedziałam, że nie będzie siedział cicho, że będzie coś robił
Rodzina i sąsiedzi jej nie akceptowali
W zwolnieniu Janiny Wehrstein w 1983 roku pomogła wizyta papieża Jana Pawła II i ogłoszona z tej okazji amnestia. – Kiedy wyszłam to poproszono mnie na spotkanie w milicji i wręczano paszport, żebym wyjechała za granicę, do Anglii, gdzie była rodzina mojej mamy. Oczywiście powiedziałam, że nie, bo wcale nie chciałam uciekać i uważałam, że to się wszystko zmieni – przekonuje po latach. Stracona okazja na wyjazd szybko się na niej zemściła, bo długo nie cieszyła się wolnością. W 1985 znowu ją zamknęli i siedziała kolejny rok do następnej amnestii.
Jej działalność nie spotykała się z aprobatą nie tylko służb państwowych, ale również jej najbliższego otoczenia, rodziny i sąsiadów. – Moja rodzina uważała, że jestem szalona, że zamiast cicho siedzieć i się nie odzywać to się stawiam. Nie bardzo akceptowała, żebym do nich przychodziła, ponieważ ich narażam – podkreśla Wehrstein. Sąsiedzi nastawieni prokomunistycznie płacili nawet, aby ją publicznie szkalować i wytykać palcami. – Chłopak, który mył okna na korytarzu, wyzywał mnie od ostatnich i gdy wracałam ze sklepu to pytam się go, „niech mi powie, dlaczego mnie wyzywa”. Odpowiedział, że „bo tamta pani mi zapłaciła, żebym panią wyzywał” – przypomina.
Rodzina uważała, że jestem szalona, że zamiast cicho siedzieć, to się stawiam
Zjadanie ulotek i „kuchnia Solidarności”
Sama jednak nie miała oporów, żeby pomagać innym, wykupując skazanych na karę grzywny, dzięki funduszom przekazywanym Solidarności zza granicy. – Z nominacji państwa Romaszewskich dysponowałam funduszami na wykupywanie tych, którzy zostali aresztowani na różnego rodzaju awanturach ulicznych, za rzucanie kamieniami, na ogół po mszy św. w kościele św. Brygidy – wyjaśnia. Ją też zatrzymano, ale by uniknąć więzienia, potrafiła pozbyć się zakazanych materiałów. – Zawieziono nas na milicję na ulicę Piwną i miałam ulotki do rozdawania. Autentycznie je zjadłam, ponieważ nie chciałam, żeby mnie znowu zamknęli – przyznaje Wehrstein.
Swojej działalności po uratowaniu syna nie zaniechała też Wojciechowicz. Znów wsiąkła w podziemie, a jej kuchnia stała się słynna na całe Trójmiasto. Mówiono żartem, że to „kuchnia Solidarności”, a o niej samej, że jest „matką Solidarności”. – Zawsze była pełniusieńka, sama nie miałam w niej miejsca, ale każdy wchodził, kiedy chciał i robił sobie herbatę – potwierdza Joanna Wojciechowicz. Dodaje, że po pierwszym majowym strajku w 1988 roku, dziennikarze i socjologowie byli zachwyceni, że u niej w kuchni zawsze można zastać jakiegoś robotnika. – Kiedyś BBC dzwoni i mówi: „jest tam u pani jakiś robotnik ze stoczni” i tak to było – przyznaje.
Miałam ulotki do rozdawania i autentycznie je zjadłam, bo nie chciałam, żeby mnie zamknęli
Aktywność po okresie przełomu
Obie zgodnie rok 1989 zapamiętały jako czas wielkiego zwycięstwa oraz euforii, która udzieliła się wszystkim, że udało się obalić komunizm. Janina Wehrstein w tej nowej Polsce dostała gabinet, telefon i dalej aktywnie działała. Najpierw prowadziło biuro Bogdana Borusewicza, potem pracę pomogli jej znaleźć Lech i Maria Kaczyńscy. Obecnie działa w Stowarzyszeniu Rodzin Katyńskich, Stowarzyszeniu Penitencjarnym „Patronat”, współzałożyła też Stowarzyszenie „Amazonki”.
Joanna Wojciechowicz dopiero w 1989 roku uznała, że może „odpuścić” i wziąć trochę wolnego i wyjechać do Stanów Zjednoczonych. W jej przypadku to „trochę” nieco się przedłużyło, bo do Polski wróciła dopiero po 25 latach.
– Adam Cissowski
11 bohaterek spotkało się w książce Anny Herbich „Dziewczyny z Solidarności”: Joanna Wojciechowicz, Beata Górczyńska-Szmytkowska, Joanna Gwiazda, Olga Krzyżanowska, Janina Wehrstein, Izabella Cywińska, Jadwiga Staniszkis, Hanna Grabińska, Izabella Lipniewicz, Jadwiga Chmielowska i Elżbieta Regulska-Chlebowska. A dzięki książce część z nich spotkała się naprawdę w Europejskim Centrum Solidarności.