„Jestem niepełnosprawny, ale nie jestem pępkiem świata”. Niezwykła historia Marcina
niedziela,
16 października 2016
– To, że już nigdy nie będę chodził dotarło do mnie, gdy leżałem na oddziale rehabilitacji. Miałem dwa wyjścia albo się nad sobą użalać, albo przewartościować swoje życie pod wózek. Wybrałem to drugie – mówi Marcin Olszewski. Sześć lat temu kula wystrzelona z policyjnej broni przerwała mu rdzeń kręgowy. Nie poddał się. Dziś jest kucharzem, bierze udział w maratonach i gra w koszykówkę.
Marcin Olszewski ma 25 lat, mieszka w Szczecinie. Przed wypadkiem grał w koszykówkę. – Mam dwa metry wzrostu, uwielbiałem sport, na boisku do kosza mogłem śmigać od rana do wieczora – mówi.
Jak sam mówi, „bohaterem mediów” stał się niechcący. To był rok 2010. Miał 18 lat. – Nigdy nie byłem aniołkiem drogowym, ale tego dnia naprawdę nic nie przeskrobałem. Po prostu nie zauważyłem patrolu, gdy się zatrzymałem, podczas kontroli broń nagle sama wypaliła – wspomina moment wypadku. Kula uszkodziła mu płuca i przerwała rdzeń kręgowy. Przez miesiąc był w śpiączce. – Tak naprawdę to cud, że wyszedłem z tego żywy – mówi.
Gdy jego stan był stabilny, został przewieziony do szpitala w Choszcznie. To tam Marcin poddany został rehabilitacji. – To wtedy dowiedziałem się, a właściwie dotarło do mnie, że już nigdy nie będę chodził. Owszem miałem rehabilitację, ćwiczyłem, ale zrozumiałem, że nie ma się co nastawiać na to, że wydarzy się cud. Lepiej i prościej będzie przewartościować swoje życie pod ten wózek – mówi.
Powiedziałem mamie, że musi żyć po swojemu, bo i ja chcę żyć po swojemu
Nakładki na protezy były pracą dyplomową Magdy Baranowskiej.
zobacz więcej
15 minut zakładania spodni
Gdy wrócił do domu, koledzy od razu zaoferowali swoją pomoc. – Ustalali między sobą dyżury, kiedy przyjść pomóc mi się ubrać, przesadzić z łóżka na wózek, zabrać na spacer. Przerażało mnie to uzależnienie od innych – wspomina.
Do dziś przed oczami ma moment, kiedy dotarło do niego, że musi się wszystkiego od nowa nauczyć sam. – Byłem z kolegą na spacerze, jechałem na wózku, on go pchał. Niektórzy sąsiedzi mijali mnie i myśleli, że robię sobie żarty, nie wierzyli, że miałem wypadek. A ja myślałem sobie, że rzeczywiście to z ich punktu widzenia może wyglądać komicznie. Mnie do śmiechu nie było, pomyślałem, że dosyć, teraz będę wokół siebie robił wszystko sam – wspomina.
Mówi, że każdej czynności musiał nauczyć się od nowa. Zakładanie spodni zajmowało mu 15 minut, przejście z łóżka na wózek, wykąpanie się i ubranie „od stóp do głów” nawet godzinę. – Wszyscy chcieli mnie wyręczać. Mama, znajomi. Patrzyli jak zakładam te portki i mówili: „choć pomożemy ci, będzie szybciej”. Buntowałem się. Mówiłem „nie, nie chcę żeby było szybciej, chcę to zrobić sam”. Kiedy sobie to przypominam, dziś mi się chce śmiać, ale wtedy nie było mi do śmiechu – tłumaczy.
Łzy? Przyznaje, że kilka poleciało. – Szybko zrozumiałem, że wszystko siedzi w głowie. Nie było czasu na użalanie się nad sobą. Co by to dało? Zagryzłem zęby i postanowiłem iść do przodu. Zresztą tego byłem uczony przez całe życie, żeby się nie poddawać , że raz jest z górki, a raz pod górkę. Czasu się nie cofnie – mówi.
„Chcę żyć po swojemu”
Przyjaciele nadal przy nim byli. Marcin śmieje się, że zawsze był spontaniczny, ale po wypadku stał się jeszcze bardziej. – Na początku moi koledzy zastanawiali się, czy dam radę, czy będę chciał wybierać się z nimi jak dawniej na wycieczki, wypady. Byłem na tak, więc coraz częściej wychodziłem z domu – opowiada.
Kiedy udało mu się pokonać bariery codziennego życia, stwierdził, że czas pomyśleć o pokonaniu kolejnych. – Ogarnąłem się w codziennych czynnościach, nie miałem problemu z wyjściem z domu. Świetnie. Ale co dalej? Przecież nie spędzę życia na gapieniu się w telewizor i zabawie. Trzeba w tym życiu zrobić coś więcej, przydałoby się pójść do pracy – mówi.
O „Akademii Życia”, projekcie Fundacji im. Doktora Piotra Janaszka PODAJ DALEJ w Koninie dowiedział się od kolegi w 2015 roku. To autorski projekt aktywizacji życiowej młodych osób z niepełnosprawnością ruchową. Przyznaje, że miał stracha. – Łatwo wyjechać na własne osiedle, z kumplami, ale do innego miasta i to na pół roku. Jednak zaryzykowałem. Wysłałem zgłoszenie, dostałem się. Bardziej niż ja, moim wyjazdem przerażona była moja mama. Powiedziałem jej wtedy, że nie może się mną wciąż zajmować tylko, dlatego, że jeżdżę na wózku, musisz żyć po swojemu, bo i ja chcę żyć po swojemu– wspomina. Dziś mama, która bała się zostawić go samego na kilka godzin, wyjeżdża na całe tygodnie.
W górze człowiek czuje się jak ptak. Łzy wzruszenia pojawiają się momentalnie
„Łzy wzruszenia pojawiają się momentalnie”
Zanim wybrał się do Konina, przez tydzień uczył się latania na paralotni. – To była niesamowita przygoda. W górze człowiek czuje się jak ptak. Łzy wzruszenia pojawiają się momentalnie – opowiada. Na wyjazd do Konina „załapał się” w ostatniej chwili. Miał 24 lata, a projekt obejmuje ludzi do 25. roku życia. Kiedy zaczynał pobyt w Akademii sprawnie poruszał się na wózku. Spodobało mu się, że w programie jest dużo zajęć fizycznych, nauka angielskiego, zajęcia z coachem i doradcą zawodowym.
Przed wypadkiem uczył się w szkole gastronomicznej. Był przekonany, że z tym zawodem, podobnie zresztą jak z koszykówką może się pożegnać na zawsze. Podczas „Akademii” w Koninie udało mu się dostać na praktyki do czterech restauracji. – Gdy wróciłem do Szczecina postanowiłem pójść za ciosem. Trzeba było zobaczyć minę mojego przyszłego, a teraz obecnego szefa, kiedy na rozmowę w sprawie pracy przyjechał do niego kucharz na wózku. Swoją drogą łatwiej było przekonać jego, że dam sobie radę niż lekarza medycyny pracy. Byłem u trzech, dopiero czwarty podpisał mi papiery. Na argumenty typu „poparzy się pan”, „na pewno się coś stanie”, odpowiadałem, że normalny człowiek też się może poparzyć, a jak nie dam rady sam przestawić garnka to poproszę kogoś o pomoc – tłumaczy.
Atmosferę w pracy mam bardzo fajną, nikt nie patrzy na mnie z politowaniem, a ja sam nie chcę mieć żadnej taryfy ulgowej
„Marzenie? Sportowy wózek”
Od pół roku Marcin pracuje w jednej ze szczecińskich restauracji, która jest też stołówką pracowniczą. – Jestem odpowiedzialny głównie za surówki, ale pomagam też przy przygotowaniu dań obiadowych. Codziennie w menu mamy osiem potraw, czasem trzeba wydać obiad na sto osób. Atmosferę w pracy mam bardzo fajną, nikt nie patrzy na mnie z politowaniem, a ja sam nie chcę mieć żadnej taryfy ulgowej. Jak trzeba przenieść dwadzieścia talerzy, to je przenoszę – mówi. Uwielbia kuchnię polską, a jego specjalnością są pierogi. – Mogę lepić godzinami – śmieje się.
Szybko nauczył się jak radzić sobie w gastronomicznej przestrzeni. Gdy kroi wjeżdża wózkiem pod blat, gdy gotuje albo smaży na kuchni, ustawia się do niej bokiem, tak żeby być jak najbliżej i mieć jak największy zakres ruchu. Po godzinach znowu gra w koszykówkę. W Koninie poznał niepełnosprawnych koszykarzy, którzy grają w lidze. Mieli sportowe wózki. Po powrocie do Szczecina skrzyknął chłopaków, którzy tak jak on jeżdżą na wózkach i trzy raz w tygodniu spotykają się, aby pograć. – Te wózki to niebo a ziemia w porównaniu z tym, na którym jeżdżę i gram. To nasze marzenie, jak by nam się udało takie zdobyć, to moglibyśmy się zapisać do Ligii i grać z tymi z Konina – snuje plany.
To nie jedyny sport, jaki uprawia Marcin. – Trzy lata temu wystartowałem w półmaratonie. Zaczynałem, jako jedyny, w tym roku razem ze mną było dziesięć osób – mówi.
Jego życiowe motto? – Co cię nie zabije to cię wzmocni. Udowodniłem, głównie sam sobie, że na wózku da się żyć. Jestem niepełnosprawny, ale nie jestem pępkiem świata – podkreśla.