Posłańcy bardzo złych wieści
sobota,
3 grudnia 2016
Mówi się, że średniowieczni posłańcy przynoszący złe wieści monarsze, ryzykowali własną głową. Oni, choć wieści przynoszą najgorsze z możliwych, czasem spotykają się wręcz z wdzięcznością. Grupa Specjalna Płetwonurków RP to ci, którzy wkraczają wtedy, gdy inni już zrezygnowali. W rzekach, jeziorach, mokradłach szukają ciał osób, które dawno przepadły bez wieści.
Piękne wrześniowe popołudnie. Ciepłe i słoneczne. Zupełnie inne niż 8 lat temu, a dokładnie 8 lat, 3 miesiące i 26 dni. Wtedy było wietrzenie, zimno, padało.
Tylko jezioro jest to samo. Bo zamiast ciszy i szumu wiatru, słychać… rozpacz nie do opisania.
– O mój, boże, o mój boże – zawodzi kobieta stojąca na brzegu patrząc jak płetwonurkowie wyciągają z wody ciało mężczyzny. Zawinięte w firankę.
Mija kilka godzin, przyjeżdża prokurator, technicy robią zdjęcia, a szloch nie milknie. Choć na twarzy kobiety – siostry mężczyzny, dostrzec można też ślady ulgi. Zdecydowanie wyraźniejsze, gdy z kondolencjami podchodzą do niej oni – specjaliści od zadań niemal niewykonalnych.
Śmiertelna wyliczanka
– W Polsce rodzina jest najważniejsza. Kłócą się, nienawidzą, trzaskają drzwiami, a jak coś się dzieje, to oddaliby wszystko, żeby ta osoba wróciła. Ale nie zawsze jest to możliwe. Jeszcze nie spotkałem matki czy ojca, którzy przestaliby szukać. Nie ważne, czy dziecko zniknęło dzień czy dziesięć lat temu – mówi Maciej Rokus, szef Grupy Specjalnej Płetwonurków RP, biegły sądowy, absolwent prawa, wykładowca, przede wszystkim – posłaniec złych wiadomości.
Jeszcze nie spotkałem matki czy ojca, którzy przestaliby szukać
I wie, co mówi, bo takich scen widzieli więcej, niż chyba sami chcieliby przyznać. Poszukiwań mają na koncie kilkaset. Jednego dnia są w Katowicach, kolejnego na Mazurach, następnego pod Poznaniem.
– Ostatnio w Poznaniu oddawaliśmy ciało mężczyzny, wcześniej studentki, wcześniej poćwiartowane ciało mężczyzny – wylicza Rokus. A to wyliczanka, którą można by ciągnąć przez długie godziny.
Wkraczają tam, gdzie inni dawno się poddali lub tam, gdzie sprawa jest wyjątkowo trudna. Gdy nie wiadomo, czy to był tragiczny wypadek, czy zabójstwo, gdy nie ma świadków, gdy nie ma żadnych dowodów. Tam gdzie ktoś nagle przepada bez wieści.
I tam gdzie sprawa jest wyjątkowo trudna. W październiku znaleźli rzeczy należące prawdopodobnie do studentki Uniwersytetu Jagiellońskiego, ofiary głośnego morderstwa sprzed 18 lat. W maju – wyciągnęli z Warty ciało Ewy Tylman.
– Po dziewięciu tygodniach od zaginięcia mieliśmy ślad, wiedziałem, że jest w Warcie – dodaje.
Skomplikowane puzzle
I komuś może się wydawać, że to żadna filozofia. Ot, ktoś wsiądzie na łódź wyposażoną w sonar, popływa kilka godzin po jeziorze i jest. Ciało odnalezione.
W rzeczywistości, to dni, tygodnie, czasem miesiące przygotowań. Pierwszy etap to portret psychologiczny zaginionej osoby. Drugi, to ustalenie warunków pogodowych.
– Zbieramy dane nawet z instytutu meteorologii, kierunki wiatrów, informacje o fali, dopiero wtedy wyznacza się obszar poszukiwań, choć są takie rzeczy, których nie da się przewidzieć – tłumaczy Rokus.
Bo czasem, gdy człowiek walczy o każdy oddech, ciało znajduje się znacznie dalej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
– Niektóre sprawy rozwiązują się z czasem, niektóre przez przypadek – przyznaje.
Gdy już, choć mniej więcej wiadomo, gdzie ciało może się znajdować, wsiadają na łódź napakowaną elektroniką. A potem zaczyna się tak zwane grządkowanie. W skrócie: łódź płynie prosto, a nad dnem na 50-metrowym przewodzie, prowadzony jest sonar, który sczytuje wszystko, co znajduje się na dnie.
– Tam widoczności w ogóle nie ma. Cały kunszt polega na tym, że ja muszę płynąć idealnie do wyznaczonego profilu, prowadzi mnie 11 satelitów, a sonażysta cały czas na monitorze obserwuje dno jeziora, które nie jest równe. Są górki, dolinki, a sonar ani nie może być za wysoko, ani nie może być za nisko – wyjaśnia z kolei Wacław Orchowski, kapitan łodzi, Grupa Specjalna Płetwonurków RP.
Najlepsi z najlepszych
Same poszukiwania, to praca zespołowa. I ten zespół nie może zawieść.
– Niewielu jest takich, którzy zgodziliby się płynąć kilka godzin rzeką, 30 kilometrów w 20-stopniowym mrozie. Tam gdzie nie można się zatrzymać, wyskoczyć na brzeg i ogrzać się przy kominku. Nikt nie podpłynie, bo przeszkadza kra. Fajnie się o tym opowiada, ale zebrać takich ludzi, którzy wiedzą, na co się piszą, to nie jest łatwe – mówi Maciej Rokus.
– Grupa musi być zgrana, kilkadziesiąt godzin przebywamy ze sobą na wodzie – dodaje Wacław Orchowski.
Grupa, czyli szef, kapitan łodzi, płetwonurkowie, sonażysta. Sami o sobie nie chcą mówić, że są elitą. Tak jak nie chcą mówić, że ta praca to ich pasja i każde udane poszukiwania to sukces.
– My nie mówimy o sukcesie, tylko o sprawach, które udało się rozwiązać – mówi Rokus.
Bo ich sukces, to odnalezienie ciała w wodzie. To potwierdzenie, że ktoś naprawdę zginął i na pewno nie wróci do domu.
„Tu nie ma dobrych wiadomości”
Każdy z tej grupy to fachowiec i każdy musi nie tylko poradzić sobie z reakcją rodziny, ale przede wszystkim ze swoimi emocjami. Każda sprawa jest inna, ale wszystkie wiążą się ze śmiercią.
– Czy rodzina widzi, jak to na nas wpływa? Chyba nie. Rozmawiamy o tym, są na bieżąco. Praca zazwyczaj zostaje w pracy, ale czasem trzeba to po prostu z siebie wyrzucić – przyznaje Wacław.
To, czyli dni spędzone na planowaniu. To, czyli godziny wpatrywania się w ekran sonaru szukając obiektów przypominających ludzkie ciało. To, czyli długie rozmowy z rodziną, bo żeby kogoś znaleźć, trzeba go bardzo dobrze poznać. To, czyli widok matki spazmatycznie łkającej na brzegu, gdy płetwonurkowie wyciągają ciało jej dziecka.
– Można postawić rodzinę przed faktem dokonanym. Proszę tu jest ciało pani męża, pani dziecka, kłaniamy się, jedziemy do domu. Ale lepiej jest poświęcić te kilka godzin i porozmawiać – mówi Rokus.
Prawie jak psycholog
Teoretycznie ich praca kończy się w momencie, gdy znajdą i wyciągną zwłoki. Ciało na prokuratora musi poczekać pod lustrem wody. W innym przypadku zacznie rozkładać się w oczach. Przyjeżdża prokurator, technicy, robią zdjęcia. Praca Grupy Specjalistycznej Płetwonurków RP jest w zasadzie zakończona.
Teoretycznie, bo w praktyce trudno ot tak pozostawić bez słowa rodzinę, której poświęciło się tyle czasu, którą tak dobrze się poznało.
– Oddawałem męża żonie, pana w wieku około 70 lat. Ciało znaleźliśmy w nocy z piątku na sobotę. Zanim zeszli nurkowie, zanim potwierdziliśmy tożsamość… po prostu poczekaliśmy do rana, żeby ta noc była dla niej spokojna. To i tak niczego by nie zmieniło. Poszedłem do niej, kilka godzin porozmawialiśmy, zjedliśmy obiad – wspomina Maciej.
Działają trochę jak ksiądz, trochę jak psycholog. Więzi, które potrafią przetrwać próbę czasu. Czasem się odwiedzają, wpadają na obiad, czasami – na pogrzeb. I chyba żaden z nich nie powiedziałby, że właśnie o takiej pracy marzyli w dzieciństwie.
– Zawsze interesowała mnie archeologia podwodna, teraz w końcu ją studiuję – mówi z uśmiechem Maciej Rokus.