Kombinezony narciarskie na kartki i godzinna wspinaczka do wyciągu. Zimowiska w PRL
niedziela,
22 stycznia 2017
„Ferie na sportowo bezpiecznie i zdrowo” zachęcano młodzież do zimowych wyjazdów, podczas których inspektorzy Sanepidu mieszali w garnkach, a dla tych co w domu Teleferie czyli zimowa przerwa od szkoły w PRL.
Ustawowy zakaz produkcji puszek do kawy Inki i wszechobecne opakowania zastępcze.
zobacz więcej
Anna Popek, dziennikarka TVP 1 wspomina, że w czasach podstawówki wspólnie z siostrą i dwoma kuzynkami ferie zimowe spędzała u babci w Bytomiu, która cały swój czas poświęcała wnuczkom ucząc je m.in. gotowania i pieczenia. Obowiązkowym punktem dnia była wyprawa na lodowisko, gdzie spędzały sporo czasu. Popek pamięta pewne ferie, kiedy z kuzynkami szczególnie pilnowały, by w porę skończyć jazdę na łyżwach. – W telewizji emitowano film pt. „Mały delfin Um”. Nie mogłyśmy się spóźnić – wspomina ze śmiechem dziennikarka.
Teleferie dwa razy dziennie
Teleferie, czyli specjalny blok programowy dla dzieci emitowano dwa razy dziennie o 9 i o godzinie 16 w Telewizji Polskiej. A w nich specjalne wydania audycji „Tik – Tak”, „Latający Holender” czy „Wyprawy Profesora Ciekawskiego”.
Na łyżwy stawiała także prowadząca Teleexpress Beata Chmielowska-Olech, która była wówczas wielką fanką niemieckiej łyżwiarki Katariny Witt. – Tak więc lodowisko było jednym z kryteriów kiedy wybierałam miejsce spędzania zimowej przerwy – mówi. I dodaje, że na ślizgawce częściej można ją było spotkać niż na stoku narciarskim, choć i tam bywała.
Problemy obuwnicze gospodarki centralnie sterowanej.
zobacz więcej
Wyrwirączka i godzinny marsz pod górę
Nastoletnia już Anna Popek ferie zimowe spędzała najczęściej w Tatrach i Beskidach. Wtedy też uczyła się jeździć na nartach. – Pierwsze, drewniane Rysy kupiłam na giełdzie – opowiada i wspomina metalowe klamry przy wiązaniach, które bardzo ciężko zapinało się zwłaszcza zmarzniętymi dłońmi. Pierwsze kroki w tym sporcie dziennikarka stawiała na Górze Boracza. Zanim narciarze dostali się na szczyt, gdzie jeździł wyciąg tzw. wyrwirączka trzeba było prze godziną maszerować z nartami pod górę. – Taki trening wystarczał, jako rozgrzewka – mówi Anna Popek.
Połowa szkoły w takich samych butach z Radoskóru.
zobacz więcej
Kombinezon na kartki „G”
W ogóle jazda na nartach w tamtym okresie dziennikarce kojarzy się z zimnem i staniem w kolejkach do wyciągu. – Tym bardziej doceniłam pierwszy wyjazd narciarski do Austrii – opowiada i wspomina, że kompletowanie stroju narciarskiego w tamtym czasie nie należało do łatwych przedsięwzięć. – Najlepsze narty, stroje i gogle można było dostać w specjalnych sklepach górniczych, w których sprzedawano na kartki „G”. Jednak przysługiwały one tylko pracownikom kopalni – opowiada Popek. Jednak nikt z jej rodziny nie pracował w kopalni, więc dostępu do tych ekskluzywnych sklepów nie miała.
Znalazł się jednak kolega, który pomógł jej zdobyć taki talon. – Zamienił się z kimś na coś i zdobył kartkę „G”, za którą kupiłam sobie pierwsze spodnie narciarskie – opowiada dziennikarka podkreślając luksus kupowania w sklepach górniczych. Łatwo było poznać na stoku kto miał do nich dostęp, bo jeździł np. na najprawdziwszych Atomicach.
Zakładowe zimowiska
Na nartach jeździł także satyryk Marcin Daniec. Wspomina zimowisko w Ustrzykach Dolnych, gdzie główną atrakcją były narty biegowe. I podkreśla, że troska o pożyczone deski była większa niż o własne zdrowie, bo sprzętu było mało i był bardzo drogi.
W latach 70. Próżno było szukać wypożyczalni sprzętu sportowego w kurortach czy przy wyciągach. Narty można było wypożyczyć np. w dużych miastach, ale trzeba było je zarezerwować ze sporym wyprzedzeniem. Najczęściej sprzęt kupowało się albo wypożyczało z wypożyczalni przy zakładach pracy. O ile takie były. I to właśnie zakłady pracy były głównymi organizatorami zimowisk i wyjazdów dla dzieci.
Kara śmierci za zatrucie dzieci
Chodziło o to, by dzieci z dużych miast mogły wyjechać na prowincję, a te z mniejszych miejscowości – miały okazję zwiedzić np. muzea w miastach. Podczas turnusu obowiązywał stały plan dnia: poranny apel, gimnastyka, kontrola czystości pokojów, potem dopiero przyjemności – zajęcia i konkursy.
Śniadanie składało się kawałka sera topionego, chleba i plasterka kiełbasy. Do tego herbata z cukrem. Na kolację koniecznie bigos lub chleb z dżemem. Daniec zapewnia, że o zatruciach nie słyszał, bo jak żartuje sanepid był w szczycie formy. A jego inspektorzy niemal mieszali w garnkach i dodaje, że za zatrucie dzieci groziła kara śmierci.