Kosmiczny konkurs w Zakopanem. Sześć lat temu umarł król i narodził się król
sobota,
21 stycznia 2017
Choć konkursy Pucharu Świata w skokach narciarskich w Zakopanem zawsze są magiczne, to ten sprzed sześciu lat dramaturgią i emocjami przebił wszystko! Był ostatni triumf Adama Małysza, był potworny upadek legendarnego skoczka. Był też wystrzał formy Kamila Stocha, który pierwszy raz znalazł się na ustach całej Polski. A wszystko przez trzy styczniowe dni 2011 roku.
Pierwszy konkurs TCS w Oberstdorfie 33-letniemu Małyszowi nie wyszedł i Polak zajął dopiero 11. miejsce, ale w kolejnych było już o niebo lepiej. 3. miejsce w Garmisch-Partenkirchen i 2. miejsce w Innsbrucku wywindowały polskiego skoczka na podium turnieju przed ostatnimi zawodami w Bischofshofen. W tym czasie Kamil Stoch nie zachwycał, choć punktował w każdym z konkursów.
O włos od podium
Niestety Małyszowi nie udało się obronić trzeciego miejsca w turnieju, bo zakończył go ledwie 10. miejscem w ostatnim konkursie. Ostatecznie w TCS był szósty. A Stoch? Zaskoczył kibiców o tyle, że w finałowym skoku, w Bischofshofen, poleciał kilka metrów dalej niż Małysz i zakończył start na 15. miejscu, tak jak cały turniej. Trener kadry Łukasz Kruczek podkreślał, że to niezły wynik, bo 23-letni skoczek był wtedy mocno przeziębiony.
– Nie jestem zły, raczej trochę zmęczony gonitwą za dobrymi skokami. Nie ma jednak tragedii, bo ciągle zdobywam punkty – mówił potem Stoch, który wciąż czekał na pierwsze podium PŚ. – Marzę o wygrywaniu dużych imprez, ale na razie ten sezon nie układa się po mojej myśli - dodał.
Przed konkursami w Zakopanem odbyły się jeszcze zawody w czeskim Harrachovie i japońskim Sapporo. Adam Małysz pokazał w nich, że jest w dobrej formie i rozbudził apetyty kibiców na sukces pod Tatrami. W Czechach był 3. i 4., a w Japonii – 3. i 5. O ile jednak trenowany indywidualnie przez Fina Hannu Lepistoe „Orzeł z Wisły” mógł być dobrej myśli, o tyle Stoch, który był pod opieką trenera kadry Łukasza Kruczka, prezentował dużo gorszy nastrój. W Harrachovie zajmował lokaty w drugiej dziesiątce, a do Azji w ogóle nie poleciał i postanowił szukać lepszej formy w domu.
Strażacy pozwolili
Konkursy pod Giewontem zbliżały się wielkimi krokami. Swoje pięć minut miała m.in. miejscowa... straż pożarna, która w raporcie po wizytacji skoczni wykazała organizatorom aż osiem rzeczy do poprawki. Burmistrz Zakopanego Janusz Majcher wydał zgodę na organizację imprezy masowej ledwie kilka dni przez konkursami.
Te miało śledzić każdego dnia około 24 tysiące widzów. Bilety - w cenie 70 i 60 zł - rozchodziły się jak świeże bułeczki. Do stolicy polskich Tatr przybyło ponad 70 skoczków z 15 krajów. Polska mogła wystawić w kwalifikacjach aż 12 zawodników, z czego do pierwszego - piątkowego konkursu zakwalifikowało się aż jedenastu, co było naszym rekordem w PŚ. FIS pozwolił Polsce organizować aż trzy indywidualne konkursy, ponieważ wcześniej pogoda nie pozwoliła rozegrać jednego czeskiego.
Coraz więcej mówiło się o tym, że będą to ostatnie konkursy PŚ w Zakopanem dla Adama Małysza. I tak się właśnie stało, choć ten jeszcze wtedy nie chciał potwierdzić tych informacji. Niemniej między wierszami można było to odczytać. – Nie chcę teraz deklarować, czy to moje ostatnie konkursy, czy też nie – mówił. – Jestem już trochę tym wszystkim zmęczony, bo startuje już bardzo długo – dodał jednak.
Chwila napięcia
Widać było, że Małysz uwielbia Zakopane. W kwalifikacjach do pierwszego, piątkowego konkursu skoczył najdalej – 139 metrów to było tylko pół metra mniej niż ówczesny rekord Szwajcara Simona Ammanna. W samym konkursie też zaczęło się rewelacyjnie, bo Polak uzyskał 138,5 metra i prowadził po I serii. Potem emocje sięgnęły zenitu, bo 4-krotny zdobywca Pucharu Świata skoczył aż dziesięć metrów bliżej, a że wcześniej Austriak Andreas Kofler pofrunął za 134 metr, do końca nie było wiadomo, czy odległość naszego zawodnika wystarczy do triumfu. Tak się jednak stało, a na Wielkiej Krokwi można było zacząć fiestę!
Było to 39. i zarazem ostatnie zwycięstwo Małysza w Pucharze Świata. Czekał na nie aż... 1398 dni (poprzednio wygrywał w marcu 2007 roku w słoweńskiej Planicy). – Zakopane zawsze pozostanie dla mnie wyjątkowe. Odniesionych tu zwycięstw nie da się porównać z niczym innym – mówił szczęśliwy. Był to jego czwarty triumf na tej skoczni.
W gorszym nastroju był Kamil Stoch, który zajął 17. miejsce, choć w finałowej próbie skoczył dokładnie tyle samo, co Małysz. – Zawaliłem pierwszy skok – tłumaczył potem.
Marzyłem, żeby zaśpiewać hymn na ważnej imprezie
Widać było jednak, że w Stochu jest moc. W sobotnim konkursie ani on, ani Małysz nie zachwycili, ale na skoczni rywalizowali już łeb w łeb. W pierwszej serii znów obaj skoczyli tyle samo - po 133,5 metra. W drugiej o 2,5 metra lepszy był już Stoch, choć ostatecznie to Małysz zajął wyższe miejsce - był 6., a Kamil - 7. Chwilę szczęścia przeżył wtedy Ammann, który marzył o zwycięstwie na magicznej skoczni i w końcu dopiął swego. A że Szwajcar był powszechnie lubiany przez kibiców, ci przyjęli jego sukces bardzo ciepło. I chyba nikt na skoczni nie przypuszczał, ile emocji i dramaturgii przyniesie kolejny dzień.
Dramat jak u Hitchcocka
Alfred Hitchcock nie wymyśliłby takiego scenariusza, ale podobnie jak u mistrza kina, w niedzielę zaczęło się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie tylko rosło. Najpierw Wielka Krokiew pogrążyła się w ciszy po skoku Małysza w I serii. Temu przy lądowaniu uciekła lewa narta, którą zahaczył o zeskok. Polak natychmiast się wywrócił i przekoziołkował po buli. Gdy leżał na zeskoku, chyba każdemu kibicowi serce zabiło mocniej. Na szczęście Małysz się podniósł, jednak skocznię opuścił na noszach i pojechał prosto do szpitala na badania.
– Na szczęście Adam tylko nadciągnął więzadło - tłumaczył potem jego fizjoterapeuta Rafał Kot. Podczas upadku jedna z nart miała uderzyć skoczka z Wisły w kolano, co wywołało ogromny ból. – Odetchnąłem, gdy dowiedziałem się, że to nie jest aż tak groźna kontuzja - mówił potem sam Małysz.
Gdy Małysz przechodził badania, konkurs trwał dalej. I działy się rzeczy niewyobrażalne, bo ton rywalizacji zaczął nadawać Kamil Stoch. W I serii uzyskał 123 metry, tyle co Norweg Tom Hilde i Niemiec Severin Freund. Nikt nie skoczył dalej. Polak prowadził i wszyscy zadawali sobie pytanie, czy wytrzyma presję. Tak się stało! 128 metrów w serii finałowej pozwoliło mu cieszyć się z historycznej, pierwszej wygranej w Pucharze Świata! Było to też pierwsze podium Stocha w karierze.
Całusy dla Ewy
Przyszły mistrz świata, mistrz olimpijski, zdobywca Pucharu Świata i triumfator Turnieju Czterech Skoczni szalał po zeskoku jak dziecko, owinięty w biało-czerwony szalik. Wycałował też swoją żonę Ewę. – Jako dzieciak marzyłem, żeby zwyciężać w ważnych zawodach. Jestem stąd, tu zaczynałem karierę i jest to dla mnie wielkie przeżycie – mówił skoczek, który wypadek Małysza zobaczył dopiero na powtórkach w telewizji. – Marzyłem, żeby zaśpiewać hymn na ważnej imprezie. Teraz chcę go zaśpiewać na mistrzostwach świata i igrzyskach olimpijskich - dodał. Jak widać, marzenia się spełniają...
Kamil Stoch na wygraną w PŚ czekał dokładnie 2563 dni od debiutu w PŚ (miało to miejsce w styczniu 2004 roku). Dla porównania Austriak Thomas Morgenstern czekał na to... 13 dni(!), a Adam Małysz - 464 dni. – Spodziewałem się tego i to nie był jednorazowy wyskok. Jeszcze wiele razy będziemy się cieszyć z jego sukcesów - mówił proroczo mistrz olimpijski w skokach z Sapporo - Wojciech Fortuna.
I rzeczywiście. 23 stycznia 2011 roku okazał się początkiem wielkich sukcesów skoczka z Zębu. Już tydzień później zajął wraz z kolegami 3. miejsce w konkursie drużynowym w niemieckim Willingen (było to dopiero trzecie drużynowe podium Polaków w historii), a w sezonie 2010/11 wygrał jeszcze w Klingenthal i Planicy. Ogółem do dziś Stoch zwyciężał w 19 konkursach PŚ. Czy w Zakopanem będzie 20. wygrana?
*Pisząc tekst korzystałem z rocznika „Przeglądu Sportowego”.