Serialowe życie po śmierci. „Widz nie nabierze się na tanie triki”
niedziela,
30 kwietnia 2017
– Jest życie, jest i śmierć. Udawanie latami, że aktor grający daną postać wciąż żyje, tylko siedzi piętro wyżej, nie sprawdza się. Widz najbardziej lubi, jak serialową sytuację dostosowuje się do rzeczywistości – mówi portalowi tvp.info scenarzysta Paweł Jurek. Pytanie, co dalej z postacią Lucjana Mostowiaka w serialu „M jak miłość” pojawiło się już 22 kwietnia, gdy nadeszła smutna informacja o śmierci odtwarzającego tę rolę Witolda Pyrkosza.
Jurek podkreśla, że zawodowo trzeba czasem odstawić na bok sentymenty i tak pokierować fabułą, by z tej niespodziewanej i zawsze zaskakującej sytuacji wybrnąć. To, że po śmierci aktora zmiany w scenariuszu są konieczne, nie ulega wątpliwości. Zwłaszcza wtedy, gdy aktor tak jak Witold Pyrkosz grał w nim 17 lat.
Złym pomysłem byłaby próba zamiany aktora. – Szczegółów nie mogę w tej chwili podać, bo trwają prace nad zmianą gotowych już wcześniej scen. Do zeszłego tygodnia ekipa miała dłuższą przerwę w pracy, jak co roku w oczekiwaniu na wiosnę, i nikt z nas nie spodziewał się, że aktor nie pojawi się już na planie – powiedziała rozmowie z Se.pl Karolina Baranowska z PR serialu „M jak miłość”.
Wiadomo, że już nagrane odcinki z udziałem Witolda Pyrkosza będą emitowane do końca sezonu, czyli do wakacji. W październiku, gdy na antenie TVP2 pojawią się nowe odcinki, nagrywane dopiero w trakcie wakacji, widzowie zobaczą pożegnanie Lucjana Mostowiaka.
Według nieoficjalnych informacji, pod uwagę brane są dwa rozwiązania. Pierwsze zakłada, że Lucjan trafia do szpitala w ciężkim stanie, a wieczorem rodzina zostanie powiadomiona, że nie udało się go uratować. Kolejny odcinek ma pokazywać scenę pogrzebu seniora rodu Mostowiaków. Drugi wariant nie przewiduje natomiast scen pogrzebu. Po tym, jak rodzina dowie się o śmierci, w kolejnych odcinkach ma zostać pokazany jedynie jego grób.
Wszyscy są równi wobec choroby
Paweł Jurek wyjaśnia, że polski widz jest już na tyle wyrobiony, że nie daje się nabierać na tanie serialowe triki. – Takie zabiegi, jak udawanie latami, że aktor grający daną postać wciąż żyje, tylko siedzi piętro wyżej, nie zawsze się sprawdzają. Widz najbardziej lubi, jak robi się to wprost, jak dostosowuje się sytuację serialową do rzeczywistości – wyjaśnia.
W serialu „M jak miłość” to zresztą nie pierwsza taka sytuacja. Dziesięć lat temu produkcja pożegnała Mariusza Sabiniewicza, który zmagał się z rakiem trzustki. Aktor wcielał się w postać Norberta Wojciechowskiego, który był serialowym partnerem Marty Mostowiak, granej przez Dominikę Ostałowską.
– Choruję po raz drugi i już za pierwszym razem podjąłem taką decyzję, aby swoimi przeżyciami podzielić się z innymi. Mam poczucie, że dla ludzi chorych jest to być może pewien rodzaj terapii. Że można i trzeba walczyć z cierpieniem, bólem... Jeśli w ten sposób mogę innym jakoś pomóc przejść przez to piekielne doświadczenie, jakim jest choroba i dać, choć cień nadziei, to naprawdę warto – mówił Sabiniewicz w jednym z ostatnich wywiadów, jakiego udzielił gazecie „Głos Wielkopolski”.
Przyznał wtedy, że na szpitalnej sali uświadomił sobie, że wszyscy jesteśmy równi wobec choroby. – W szpitalu nie ma podziałów na osoby lepsze i gorsze. Ludziom popularnym wcale nie choruje się wygodniej. W mojej sytuacji nie wiem, co mnie czeka jutro, pojutrze... Żyję w ciągłym strachu, ale staram się o tym nie myśleć – mówił. Odszedł 26 kwietnia 2007 roku. Grana przez niego serialowa postać zginęła w katastrofie lotniczej.
– Tak się złożyło, że pierwsze odcinki były przygotowywane w dużym pośpiechu. Nie mogliśmy się spotkać, poznać ekipy, hali zdjęciowej. Przyjechałem na plan, przedstawiono mi Teresę Lipowską i Witolda Pyrkosza. Powiedziano: „To jest twoja matka, twój ojciec. Proszę grać”. Byłem przerażony, ale na szczęście w tym całym tłumie była właśnie ona, moja serialowa mama, czyli Teresa Lipowska, która pomogła mi się w tym wszystkim odnaleźć – opowiada o swoich pierwszych wrażeniach z planu „M jak miłość” Kacper Kuszewski. Serial, w którym gra do dziś właśnie kończy 15 lat.
zobacz więcej
Fani nie zapominają
Widzowie nie zawsze jednak zgadzają się z tym, co proponują im scenarzyści. Swego czasu z ogromną krytyką i oburzeniem widzów spotkali się twórcy serialu „Klan”, którzy uśmiercili seniorkę rodu Marię Lubicz graną przez Halinę Dobrowolską, jeszcze zanim aktorka naprawdę zmarła. Podobnego błędu nie popełnili już, gdy odszedł jej serialowy mąż, czyli Zygmunt Kęstowicz.
Czasem zamiast śmierci bohatera, producenci wybierają inne rozwiązania, a dokładnie zamianę aktorów. – Sam zdecydowałem się na to, gdy odszedł Jan Hencz – mówi Jurek. Aktor wcielał się w postać Fryderyka Struzika, dziadka piątki niepokornych wnucząt oraz niezwykle uczynnego sąsiada, ojca Marii Pyrki. Aktora w jego roli zastąpił Paweł Nowisz, który wcześniej wcielał się m.in. w postać Kalisiaka w serialu „M jak miłość”, czy w „Blondynce” w postać Matwiejczuka.
Kilkanaście lat temu na podmianę aktora zdecydowali się także producenci „Plebanii”. Paweł Gędłek grał w niej Romka Borysiuka. Zmarł po nieudanym przeszczepie serca, któremu musiał poddać się po przechodzonych grypach.
– Paweł stawał się popularny, a choroba postępowała. Dwa ostatnie lata były szczególnie trudne dla niego. Niektórzy myśleli, że przesadza, bo widzieli go pogodnego i radosnego, żyjącego normalnie. A mąż po prostu odnalazł sens w chorobie. Do końca miał nadzieję, że będzie żył. Jedynym ratunkiem był dla niego przeszczep serca. Po operacji odzyskał przytomność, ucałował najbliższych, poprosił o mszę św. za dawcę, pożegnał się i odszedł” – mówiła w 2004 roku w wywiadzie wdowa po aktorze Kinga Gędłek.
Scenarzyści nie zdecydowali się na uśmiercenie jego postaci. Rolę Romusia dostał Paweł Burczyk. Ekipa nie zapomniała też o rodzinie zmarłego. – Przez dwa lata przysyłali mi jakby pensję. Może nie były to wielkie pieniądze, ale dla mnie to była konkretna pomoc. Złożyli się też na pierwszy komputer do naszego domu – mówiła w 2014 r. Kinga Gędłek. O swoim ulubionym aktorze nie zapomnieli także jego fani. Bardzo często odwiedzają jego grób na cmentarzu w rodzinnym w Nowym Targu.
Gdy rok temu w maju zmarła Halina Skoczyńska, znana jako babcia Boska z serialu „Rodzinka.pl” scenarzyści – jako jedni z nielicznych – nie zdecydowali się na żadne konkretne ruchy. Babcia Boska po prostu nie pojawiła się w nowych, nakręconych przez wakacje odcinkach.
Jak tłumaczyli, nie chcieli jeszcze bardziej potęgować poczucia straty po nagłym i niespodziewanym odejściu aktorki. Zastąpienie jej inną aktorką również nie wchodziło w grę. Z serialem ze względu na taki bieg zdarzeń musiał pożegnać się także Michał Grudziński, który wcielał się w postać dziadka Zenona.
Jest życie, jest i śmierć
Serialowe odejścia nie są związane tylko i wyłącznie ze śmiercią aktorów, ale również ze zmianą ich życiowych i zawodowych planów. W tych wypadkach również uśmiercanie bohaterów jest najczęściej wybieraną przez scenarzystów opcją.
Tak było z Hanką Mostowiak w serialu „M jak miłość”, która po samochodowym wypadku zmarła w szpitalu z powodu obrażeń głowy. Tak było też z Ryśkiem z „Klanu”, który po przepychance ze szpitalnymi złodziejami przewrócił się niefortunnie i nie przeżył upadku. Krystyna Lubicz zmarła z kolei na pokładzie samolotu. Nie zawsze jest to jednak dobrze odbierane przez widzów.
– Przypomina mi się jedna zabawna historia związana z jednym z zagranicznych seriali, gdzie aktorka odeszła z serialu i została uśmiercona. Okazało się, że widzowie nie wyobrażają sobie tej produkcji bez niej, a oglądalność spada na łeb na szyję. Po jakimś czasie wróciła. Scenarzyści wpadli na genialny pomysł i przywrócili ją w ten sposób, że jej śmierć i pogrzeb były tylko koszmarnym snem, który jej się przyśnił – opowiada scenarzysta Paweł Jurek.
Przyznaje, że dziś zarówno serialowa śmierć, jak i samo odejście aktora z produkcji, nie miesza się już widzom tak bardzo z rzeczywistością.
– W dobie wszechobecnego internetu i mediów społecznościowych widzowie są mądrzejsi od scenarzystów i są w stanie poradzić sobie mentalnie z takimi sytuacjami oraz tym, że aktor gra w innym serialu albo nawet dwóch, czy trzech na raz. Nie jest to problem, który trzeba jakoś niesamowicie celebrować, czy się nad nim zastanawiać. Tak jak w rzeczywistości. Jest życie, jest i śmierć – podsumowuje scenarzysta.