„Nie można było odpuścić”. 40 lat temu powstał Studencki Komitet Solidarności
poniedziałek,
15 maja 2017
– To wtedy po raz pierwszy zaistniało słowo „solidarność” jako idea oporu. Pamiętam ludzi, którzy pytali nas, z czym albo z kim jesteśmy solidarni. Odpowiadaliśmy, że po pierwsze wszyscy ze sobą, a po drugie z Polską, bo solidarność to odpowiedzialność – mówi w rozmowie z portalem tvp.info Liliana Sonik, jedna z założycielek Studenckiego Komitetu Solidarności, który powołano do życia 40 lat temu po śmierci studenta polonistyki Stanisława Pyjasa. W poniedziałek (15 maja) o godz. 20:30 TVP 1 pokaże film dokumentalny Anny Ferens i Ewy Stankiewicz „Trzech kumpli” opowiadający o losach Stanisława Pyjasa, Bronisława Wildsteina i Lesława Maleszki.
Śmierć Pyjasa
Wśród zebranych w jej domu studentów byli m.in. Bronisław Wildstein, Małgorzata Gątkiewicz, Joanna Barczyk, Andrzej Balcerek, Elżbieta Majewska, Wiesław Bek i Józef Ruszar. Z warszawskiej opozycji – Mirosław Chojecki, Wojciech Onyszkiewicz i Krzysztof Łazarski. Wśród zebranych był także Lesław Maleszka, który, jak okazało się po latach, był tajnym współpracownikiem bezpieki o pseudonimie „Ketman”. Bezpośrednią przyczyną powołania SKS do życia była śmierć ich kolegi, studenta polonistyki Stanisława Pyjasa, który wraz z kolegami angażował się w zbieranie pieniędzy dla represjonowanych, przepisywał i kolportował komunikaty Komitetu Obrony Robotników.
Zaczęło interesować się nim SB. Był przesłuchiwany, obserwowany przez tajnych współpracowników bezpieki. W kwietniu 1977 roku powstał dokument, w którym opisano, jak postępować ze zbuntowanymi studentami, a krakowska placówka od centrali SB otrzymała materiały zatytułowane „Do wykorzystania w rozpracowywaniu grupy Pyjasa”. 7 maja 19777 roku ciało Pyjasa znaleziono w bramie przy ul. Szewskiej w Krakowie. Oficjalnie podawaną przyczyną zgonu przez komunistyczne władze była ta, że śmierć nastąpiła po upadku ze schodów, stwierdzono także, że miał dwa promile alkoholu we krwi. W tę wersję zdarzeń nie uwierzyły środowiska opozycyjne.
W 2010 roku, po ekshumacji zwłok Pyjasa stwierdzono, że przyczynę śmierci stanowił upadek z wysokości co najmniej siedmiu metrów. Ujawniono również, że tuż przed śmiercią student był pod wpływem alkoholu, natomiast nie odnotowano śladów pobicia ani postrzelenia. Według biegłych, Pyjas mógł spaść ze schodów, jednak nie ma możliwości ustalenia, czy spadł sam, czy też został zepchnięty. Analizę akt w śledztwie prowadzonym przez krakowski IPN zakończono na początku marca. Prawdopodobnie postępowanie w tej sprawie zostanie zakończone w połowie roku.
W wyniku dochodzenia sześciu osobom postawiono zarzuty utrudniania śledztwa w latach 70. Cztery z nich zmarły, dwie zostały skazane.
Msza z muzyką bigbitową
– Tej nocy z 14 na 15 maja ustaliliśmy, że ujawniamy swoje nazwiska, adresy. Wybieraliśmy osoby, które będą nas reprezentować i które przede wszystkim nie są zagrożone na studiach, mają niezłe średnie i są gotowe, aby się ujawnić. Najdłużej zastanawialiśmy się nad ostatnim słowem nazwy, czyli właśnie nad tą „solidarnością” – opowiada.
Sonik wspomina, że gdy pytano ich, z kim albo czym chcą się solidaryzować, odpowiadali, że po pierwsze chcą być solidarni ze sobą, a po drugie z Polską. – Solidarność zawiera w sobie odpowiedzialność za siebie, za drugich, innych – tłumaczy.
Następnego dnia, czyli 15 maja w kościele dominikanów o godzinie 9 odprawiona została msza żałobna w intencji Pyjasa. – To była msza studencka, z muzyką big bitową. Przyszło na nią niesamowicie dużo osób. Tłum dosłownie wylewał się z kościoła. Na zapleczu u dominikanów chłopcy z technikum kolejowego w stolarni zakonnej przygotowywali czarne flagi. Nie można ich było przynieść na mszę, bo zostałyby od razu zarekwirowane. Chłopcy najpierw sprokurowali drzewce, które czekały w tej stolarni i przybijali flagi uszyte przez panią Melanię, mamę Danusi Sotwin. Wybieraliśmy tych kolegów, którzy byli wysocy i gdy nieśli flagi, było je widać – opowiada.
Pani Melania szyła także dodatkowe żałobne opaski. Studenci wcześniej wykupili wszystkie dostępne w krakowskich sklepach. – Tych wykupionych było ponad 3 tysiące – wspomina. Pieniądze na nie dostali od opiekuna duszpasterstwa akademickiego u dominikanów, ojca Jana Andrzeja Kłoczowskiego. – Dostaliśmy też sporo oświadczeń od członków KOR-u. Wtedy jeszcze w Krakowie nie działała poligrafia. Wszystkie nasze oświadczenia przepisywaliśmy na maszynie. W ten sposób można było uzyskać kilka kopii, jeśli się miało dobra maszynę i kalkę, ale jak nietrudno się domyślić, nie było to jakoś nadzwyczaj skuteczne – mówi.
Bezpieka w cywilu zatarasowała wyjścia
Przyznaje, że do dziś ma w pamięci słowa wygłoszonej podczas mszy homilii. – Ojciec Joachim Badeni mówił, że jesteśmy żywymi kamieniami, w których coś powstaje. Gdy msza się skończyła, poszliśmy tym wielkim „Czarnym Marszem” na ulicę Szewską 7, tam gdzie znaleziono ciało Staszka. Czytaliśmy tam oświadczenia zarówno nasze, jak i KOR-u, ludzie słuchali tego z ogromnym skupieniem. Przychodzili, odchodzili, tak było przez cały dzień. Szewska była wypełniona po brzegi – wspomina.
Dodaje, że tego samego dnia poświęcono kościół w Nowej Hucie, więc wielu krakowian dotarło dopiero późnym popołudniem. – Zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z tego, że może być niebezpiecznie. Jeden z moich kolegów zwrócił uwagę na to, że Szewska to nie jest zbyt szeroka ulica i nie ma zbyt wielu wyjść. Gdy nastanie zmierzch, bezpieka będzie mogła wszystkich wyłapywać. Uradziliśmy naprędce, że – chroniąc siebie i tych ludzi, którzy przyszli – pójdziemy w stronę Wawelu, gdzie będzie można się bezpiecznie rozejść, a okrążenie takiej ilości ludzi rozchodzących się w różne strony będzie wymagało bardzo dużej ilości milicji. Szybko się okazało, że mieliśmy rację. Bezpieka w cywilu zatarasowała wyjścia z Szewskiej i nie pozwalała ludziom wychodzić. Część tłumu została, części udało się przejść. Zobaczyłam, że obok mnie nie ma żadnego z moich znajomych. Stwierdziłam, że muszę pójść inną drogą, wybrałam tę przez Planty. Gdy szłam podeszła do mnie kobieta z córką. Ta dziewczynka miała zespół Downa. Jej matka chwyciła mnie mocno za ramię. Do dziś dużo zawdzięczam tej kobiecie i temu dziecku. Dała mi niesamowitą energię. Pomyślałam, że skoro ona jest tak zdeterminowana, by być w tym miejscu i w tym czasie, to jak można odpuścić. Szłyśmy razem przez te Planty, na których zgaszono latarnie, w ciemności. Widać było jednak niezliczonych ubeków, którzy biegali po trawnikach, z boku, gdy ten milczący tłum szedł pod Wawel. Powietrze było takie, że można było kroić je nożem – opowiada.
Tysiące zebranych podpisów
Gdy dotarła pod Wawel, byli tam jeszcze ci, którzy wybrali inną drogę przejścia. – Józef Ruszar przeczytał pod Wawelem deklarację o powołaniu SKS, ja przeczytałam ją ponownie wśród tysięcy ludzi, którzy jej jeszcze nie słyszeli i przyszli ze mną. U stóp Wawelu odśpiewaliśmy pieśń „Boże coś Polskę” oraz „Jeszcze Polska nie zginęła”. I tak to się zaczęło – mówi.
Już następnego dnia założyciele SKS zaczęli zbierać podpisy pod deklaracją, która mówiła, że niżej podpisani uważają za słuszne i konieczne powołanie niezależnej organizacji studenckiej. – Po wykładach, zajęciach pytaliśmy, kto się zgadza, kto chce podpisać. Wybraliśmy tysiące podpisów z nazwiskiem i imieniem, adresem oraz kierunkiem studiów. Większość z nich przepadła albo została zniszczona przez bezpiekę. W archiwach IPN zachowało się 250 z nich – wyjaśnia.
Sonik przyznaje, że SKS był czymś, co w tamtych czasach „rozwalało system” i było poza wyznaczoną strukturą. – Nie zgadzam się z tezą, że to było kilkanaście osób; ich były tysiące. Przez te kilka lat przewinęło się przez jego działalność wiele fantastycznych osób – podsumowuje.