Akademie, dyplomy, wymioty. Jak znani i lubiani żegnali się ze szkołą
piątek,
23 czerwca 2017
Maciej Kurzajewski wspomina, że często podczas kończących rok szkolny uroczystych akademii musiał pełnić obowiązki sanitariusza. Ratował tych, którzy mdleli w zaduchu sali gimnastycznej. Anna Mucha prowadząc kiedyś poczet sztandarowy nieoczekiwanie dostała torsji. A Marta Kielczyk czekała na wakacje, aby szlifować umiejętność gry w gumę.
Meble Kowalskich miały być tanie, praktyczne i dla każdego.
zobacz więcej
„Zadania ideowo-politycznego wychowania młodzieży zajmują centralne miejsce” - głosiły hasła wywieszane w szkołach w PRL. Każda oficjalna okazja musiała być wykorzystana na przekazanie młodym jedynie słusznych poglądów - także zakończenie roku szkolnego. W końcu młodzi na dwa miesiące znikali z oczu pedagogom i politrukom.
Próby przed apelami
Mocnym akcentem przed wakacjami były apele i uroczyste akademie kończące rok szkolny. Maciej Kurzajewski wspomina, że oprócz ogólnej szczęśliwości z powodu wakacji ostatnie dwa tygodnie szkoły upływały na intensywnych próbach i przygotowaniach do apeli. – Dzięki temu wyczekiwany koniec nauki przychodził trochę wcześniej – mówi Kurzajewski.
Śpiewano o niej piosenki, kręcono filmy, opowiadano żarty i toczono polityczne boje.
zobacz więcej
Nadzieja narodu wymiotuje
Jemu zazwyczaj, co z perspektywy czasu nie dziwi, przypadała rola konferansjera. Dziś rodzinną tradycję kultywuje 11-letni syn. Dziennikarz śmieje się, że najwyraźniej odziedziczył talent w genach.
Ale oprócz prób i przygotowań Kurzajewskiemu w pamięć zapadła duszna atmosfera sali gimnastycznej, na której odbywały się akademie. – Ponieważ stałem w pierwszym rzędzie, nieraz przypadała mi dodatkowa rola sanitariusza, kiedy ktoś nie wytrzymał napięcia – żartuje i dodaje, że kilka razy udało mu się kogoś złapać, zanim upadł na podłogę.
Podniosła uroczystość do torsji doprowadziła aktorkę serialu „M jak Miłość” Annę Muchę. Prowadząc honorowy poczet sztandarowy, zwymiotowała. Po latach opowiadała dziennikarzom, że przerosła ją chwila, kiedy koledzy ze szkoły, nauczyciele i dyrekcja patrzyli na nią jak na „nadzieję narodu”.
Dyrektor stojący na baczność
Kurzajewski z początkowych lat podstawówki, które przypadły na późny PRL, wspomina ideologiczne hasła, którym przesiąknięte były wówczas szkoły. Pamięta też nudne poniedziałkowe apele, do których dużą wagę przywiązywał dyrektor jego szkoły. Apel musiał się odbyć. Zwykle miał charakter porządkowo organizacyjny i trwał około 40 minut. – Dyrektor cały ten czas stał na baczność wyprostowany, jak struna – opowiada dziennikarz wspominając zapatrzenie pedagoga w ideologię tamtego okresu.
Kłótnia ze Świętym Mikołajem
Marta Kielczyk, dziennikarka TVP Info przyznaje, że zwykle podczas apeli angażowała się w przedsięwzięcia artystyczne. – Zawsze chętnie brałam udział w konkursach recytatorskich i krasomówczych – wspomina. Zresztą z mikrofonem zaprzyjaźniona była od najmłodszych lat. – Już w przedszkolu kłóciłam się o niego ze Świętym Mikołajem – wspomina. Koniec roku kojarzy jej się z ocenami i obowiązkowym świadectwem z czerwonym paskiem. – Z innym do domu by mnie nie wpuścili – śmieje się dziennikarka. W niższych klasach najlepsi mogli liczyć na plakietkę wzorowego ucznia, którą potem nosiło się z dumą. Obowiązkowo musiała być przyszyta do fartucha. Agrafka nie wchodziła w rachubę. Podobnie było zresztą z tarczą z numerem szkoły.
Mama dziennikarki wspomina występ córki zorganizowany na zakończenie edukacji w podstawówce. Już w tedy sprecyzowane były dziennikarskie zainteresowania Marty Kielczyk. Wcieliła się w rolę konferansjerki. – A koleżanki mamy orzekły, że się nadaję – opowiada.
Obozy bez dziewczyn
A po dusznym apelu przychodziła upragniona laba i wyjazdy kolonijne. Kurzajewski miał pecha, bo choć jego mama pracowała w jednym z największych zakładów przemysłowych w Kaliszu i przysługiwały jej kolonie zakładowe, nie jeździł na nie od początku. – Przez całą podstawówkę należałem do chóru chłopięcego i z nim jeździłem na obozy – wyjaśnia. Imprezy te organizowano, oczywiście, bez dziewczyn, nad czym bardzo ubolewał. – Kiedy w końcu pojechałem na normalną kolonię czułem się, jakbym trafił do nieba – żartuje.
Marta Kielczyk miała więcej szczęścia, bo od najmłodszych lat jeździła na koedukacyjne kolonie organizowane przez zakłady pracy rodziców. – W wakacje najchętniej szlifowałam grę w gumę i doskonaliłam umiejętność skakania coraz wyżej – mówi dziennikarka.
Nowa książka dla prymusa
Poliestrowe fartuszki szkolne, tarcze, juniorki i długopisy z wymiennymi wkładami szły w kąt. Ale szkoła nie dawała o sobie tak łatwo zapomnieć. Pełną parą ruszały przygotowania do nowego roku szkolnego. Trzeba było zabrać się za kompletowanie podręczników i wyprawki. Jedynie prymusi w nagrodę otrzymywali talony na nowiutkie podręczniki. Reszta dostawała książki po starszych kolegach. Nietrudno sobie wyobrazić, jak wyglądały po kilku latach użytkowania.
Kompletowanie wyprawki także wymagało dobrej orientacji w asortymencie okolicznych sklepów. Towary rzucano stopniowo: najpierw zeszyty w kratkę, potem kredki, później zeszyty w linie, bloki rysunkowe i piórniki. Te ostatnie zwykle służyły dzieciom przez kilka lat, dopóki się całkowicie nie rozpadły.