Weekend w PRL. Chcąc napełnić bak, trzeba było mieć dużo szczęścia i czasu
niedziela,
24 września 2017
Synonimem stacji paliw stały się CPN-y, do których ustawiały się olbrzymie kolejki. W okresie reglamentacji ludzie radzili sobie, jak umieli. Rejestrowali niesprawne samochody, by zyskać dodatkowe kartki, magazynowali benzynę albo odkupywali od innych za „cenę umowną”.
Pocztowcy w czasach PRL nie mieli łatwo.
zobacz więcej
W PRL CPN był synonimem stacji benzynowej. Założona 3 grudnia 1945 r. Centrala Produktów Naftowych po kilku latach przemianowana została na Centralny Zarząd Obrotu Produktami Naftowymi „CPN”. PRL-owski monopol i centralnie sterowana gospodarka szybko stworzyły karykaturę stacji benzynowych, na których, by napełnić bak, trzeba było mieć dużo szczęścia i czasu. Kierowcy czekali w olbrzymich kolejkach po paliwo na kartki. Benzynę nalewano z jednego dystrybutora, a afera paliwowa goniła aferę.
Kompresor na wagę złota
CPN-y, które zdobiło biało-pomarańczowe logo, zwykle posiadały nieduże pawilony, w których jak wszędzie świeciły puste półki, a asortyment ograniczał się do najbardziej podstawowych produktów potrzebnych podczas eksploatacji auta. Poza dwoma – czterema dystrybutorami, choć i tak korzystano z jednego, gdzieniegdzie można było liczyć na kompresor. Ale o sprawny nie było łatwo, co udowodnił reporter „Dziennika Telewizyjnego”, który przejechał się po stołecznych punktach. – Warunki atmosferyczne, nic nie zrobię. To jest już stare urządzenie – tłumaczył się jeden z pracowników CPN w centrum Warszawy.
Wozili ochronę prezydenta USA, robili przeprowadzki, czaili się na lotniskach na kapitalistycznych klientów.
zobacz więcej
Paliwo walutą zastępczą
Historyk dr Andrzej Zawistowski z SGH podkreśla, że ludzie traktowali wówczas benzynę jako swego rodzaju walutę zastępczą. Podobnie jak inne trwałe towary wykupywali i magazynowali.
Import nie nadążał, podobnie jak zaopatrzenie, które odgórnie faworyzowało większe miasta ze szkodą dla mniejszych CPN-ów.
Zarzucano też, że w planach nie wzięto pod uwagę rozwoju transportu. W latach 80. na polskie drogi wyjeżdżało co roku kolejne 400 tysięcy aut. Przemysław Okrasa, minister transportu, przyznawał w rozmowie z dziennikarzem, że można było taką sytuację przewidzieć wiele lat wcześniej i rozbudowywać przemysł rafineryjny, czego nie robiono.
Szczęśliwy posiadacz diesla
Korki przed dystrybutorami potęgowała organizacja CPN-ów, gdzie najczęściej były tylko dwa dystrybutory. Nawet jeśli oba sprawne obsługiwane były przez jednego pracownika, który inkasował należności. A gdy pojawiły się kartki, sytuacja stała się dramatyczna. W pewnym momencie było ich aż 45 rodzajów. Inne dla taksówkarzy, przedsiębiorstw, instytucji czy obcokrajowców.
Pojawiły się po stanie wojennym. Na początku wbijano stemple do dowodów ubezpieczeniowych samochodu. Jak zabrakło miejsca, wydawano specjalne karty do stemplowania. Później wprowadzono kupony do wycinania. W 1982 można było zatankować auto tylko trzy razy w miesiącu. Szczęściarzami byli właściciele diesli. Olej napędowy kupowali bez kartek, a te można było wymienić. Pole do popisu mieli taksówkarze, którzy często jeździli takimi autami. I kiedy w 1988 roku na jeden samochód prywatny przysługiwało 60 litrów paliwa. Taksówkarz miał prawo do zakupu 250 litrów benzyny miesięcznie.
Fałszywe kartki, wraki dla kartek
Szybko więc pojawiły się nadużycia. Afera wprost goniła aferę. Jedną z większych było zamówienie druku fałszywek w Berlinie Zachodnim.
W Poznaniu w 1986 roku odkryto, że pracownicy stacji w porozumieniu z pracownikami lecznicy weterynaryjnej wystawiali lewe rachunki za benzynę. Kierowcy wyłudzili od swojej firmy kilkaset tysięcy złotych.
Ludzie kupowali wraki nienadające się do jazdy, byle zyskać dodatkowy przydział.
Stanisław Kęszycki, dzisiaj właściciel Muzeum Zabytków Techniki Wojskowej i miłośnik motoryzacji, wspomina, że w okresie reglamentacji opłacało się kupić stary, niejeżdżący motor, np. ciężki z koszem. – Rejestrując go, zyskiwało się dodatkowy przydział paliwa – wyjaśnia. – Trzeba było umieć sobie zorganizować. Inaczej się nie dało – dodaje.
Benzyna ze szczotkarki w cenie umownej
Milicja wciąż tropiła kradzieże paliwa w firmach transportowych. – Znane były np. przypadki, kiedy pracownicy służb oczyszczania miasta, którzy mieli w nocy objeżdżać ulicę szczotkarką, odpoczywali na jakiejś ławce, a paliwo sprzedawali. – Jedni mieli wolne, a kierowcy paliwo, którego brakowało – żartuje Kęszycki. Ale podkreśla jednocześnie, że choć paliwa mogło brakować w Warszawie, wystarczyło wyjechać z miasta. Kęszycki wspomina, że sam wielokrotnie zaopatrywał się bez trudności w okolicach Rucianego czy Pisza, skąd wyjeżdżał z dodatkowym kanistrem, kupionym oczywiście za cenę umowną, czyli „rynkową.
Przewiercanie rurociągu „Przyjaźń”
Braki na stołecznych CPN-ach pokazywali także reporterzy „Dziennika”. W 1988 objechali kilkanaście warszawskich i podwarszawskich stacji i tylko na 3 można było kupić benzynę.
Pracowników CPN-ów podejrzewano, że nalewając paliwo, używali różnych sztuczek, by wyprowadzić klienta w pole i wlać nieco mniej, niż zamówił.
Nadwyżkę sprzedawano na lewo.
Żartowano, że szczytem nieufności jest przewiercenie rurociągu „Przyjaźń”, aby sprawdzić, w którą stronę płynie ropa.