Przy okienku tłumy, a przed pocztą milicjanci w aucie centrali rybnej
niedziela,
9 lipca 2017
Biurka obciągnięte papierem pakowym, cenzurowanie paczek, podenerwowanie po obu stronach jedynego czynnego okienka – tak działała poczta w PRL. Były także chwile olbrzymiego napięcia, kiedy milicjanci obserwowali urząd ukryci w aucie dostawczym centrali rybnej.
Śpiewano o niej piosenki, kręcono filmy, opowiadano żarty i toczono polityczne boje.
zobacz więcej
Latem 1987 roku wśród szczecińskich pocztowców ogłoszono stan najwyższego pogotowia. W turystycznym pasie nadmorskim pracować miało kilka dodatkowych urzędów, których godziny otwarcia wydłużono do 20. Pocztowców z głębi kraju oddelegowywano na Wybrzeże. Na poczcie mogli dorobić także pracownicy innych branż. Ale nie chcieli.
Zmorą klientów urzędów z głębi kraju był naprzemienny system pracy – rano albo po południu. – Pracuję do 16 i nigdy nie zdążam – skarżyła się jedna z Warszawianek. Przy Obozowej w Warszawie na 7 okienek czynne było jedno. Klienci narzekali na niedostateczną dyscyplinę pracy i organizację.
Tylko jeden chętny z OHP
Halina Chwedorzewska, zastępca RUP w Śródmieściu tłumaczyła w 1986 roku kolejki brakiem rąk do pracy. Tylko w Warszawie szukano wówczas 800 pracowników. Nie pomógł hufiec pracy. Z OHP zgłosił się tylko jeden chętny. Sytuacja przed jedynym otwartym okienkiem była więc powodem podenerwowania po obu jego stronach. Sypały się także skargi.
Biurka w papierze pakowym
Grażyna Kotwica, która pracowała w malborskim urzędzie pocztowym od 1974 roku, przechodząc wszystkie szczeble kariery zawodowej, opowiada o trudnych warunkach i zniszczonych biurkach. – Aby poprawić ich wygląd, co kilka dnia obkładałyśmy blaty papierem do pakowania i przytwierdzałyśmy pinezkami – mówi. Oczywiście po kilku dniach blaty znowu były wybrudzone tuszem.
Pewnego razu pewien klient, często niezadowolony, napisał kolejną skargę na panie z okienka. W swoim piśmie skrytykował także upstrzone plamami z tuszu biurka. Skarga niespodziewanie przyniosła efekt w postaci nowych, laminowanych stolików. – To był duży postęp i poprawa naszych miejsc pracy – śmieje się Grażyna Kotwica.
Rybny dostawczak z milicjantami
Praca na poczcie bywała niebezpieczna. Strachu służbom napędził anonim napisany literami wyciętymi z gazet, w którym nadawca groził, że jeśli nie otrzyma dużej kwoty pieniędzy, wysadzi urząd. – Sprawę potraktowano poważnie. Zarządzono obserwację – wyjaśnia dawna pracownica poczty. Przed budynkiem stanął samochód dostawczy. Na odległość pachniał rybami. Ze środka funkcjonariusze obserwowali urząd. Nikt się jednak nie pojawił.
Innym razem z jednej z paczek wydobywało się cykanie. Przesyłkę wyniesiono na zewnątrz, wezwano milicję i skontaktowano się z nadawcą. Ten wyjaśnił, że oczekuje paczki z zabawką na baterię. Alarm odwołano.
Napad z bronią w ręku i milczący telefon
Zdarzył się nawet napad z bronią w ręku. I choć pistolet okazał się atrapą, a pani w okienku zachowała zimną krew i nie wydała wszystkich pieniędzy, przeżyła traumę i nie chciała już pracować przy obsłudze klienta.
Choć Grażyna Kotwica przyznaje, że kolejki na poczcie były nagminne, jednak z jej perspektywy praca w urzędzie była w miarę dobrze płatna i nie brakowało chętnych. Były także przywileje, jak niższy abonament radiowo-telewizyjny czy pierwszeństwo w przyznawaniu telefonu. – Co jednak po telefonie, kiedy linia telekomunikacyjna nie dochodziła do naszego domu – wspomina. Ale aparat w domu stał.
Dla pracowników organizowano także wyjazdy integracyjne, zwane wówczas spartakiadami, podczas których pracownicy różnych obwodów rywalizowali ze sobą. Oprócz stricte sportowych dyscyplin, były także nawiązujące do specyfiki pracy, jak wyścig w workach pocztowych czy bieg z ciężką torbą listonosza.
Cenzurowanie paczek
Kotwica zapewnia, że na poczcie nie podsłuchiwano rozmów telefonicznych, a komórki zajmujące się otwieraniem listów znajdowały się w jednostkach ekspedycyjnych. Przyznaje jednak, że zdarzył się incydent, kiedy z powodu dużej ilości przesyłek trzeba było zamknąć urząd na dwa tygodnie. – To było w czasie stanu wojennego, kiedy poczta została zasypana paczkami z darami, głównie żywnością – opowiada. – Trzeba było każdą z nich otworzyć i sprawdzić, ocenzurować – wyjaśnia. Ostatecznie niczego niedozwolonego nie znaleziono.
Stan podwyższonej gotowości wprowadzano przed wszystkimi świętami. Przez ręce pracowników tylko jednego krakowskiego urzędu przechodziło 300 tysięcy kartek z życzeniami dziennie. Do pomocy wezwano uczennice zasadniczej szkoły zawodowej. Codziennie trzeba było przerzucić 50 ton paczek.
Armagedon cenowy
Zdarzały się, jak wszędzie, nadużycia i kradzieże. W urzędzie w Zielonej Górze grupa telefonistek z międzymiastowej centrali telefonicznej nie wykazywała prawdziwego czasu rozmów międzymiastowych i międzynarodowych, a kasa zamiast do budżetu państwa trafiała do kieszeni pracowników.
Armagedon przynosiły wszelkie zmiany dotyczące cen. W styczniu 1988 roku, kiedy zapowiedziano wzrost oprocentowania oszczędności w PKO, na Poczcie Głównej zamrowiło się od klientów. Działały, jak zwykle, trzy okienka. Ludzie stali w olbrzymich kolejkach.