W PRL nie było łatwo wykręcić numer. Telefon w domu był przedmiotem pożądania
sobota,
22 lipca 2017
To były czasy, gdy nikt jeszcze nie śnił o telefonach komórkowych. W 1984 roku w Polsce było 22 tysiące 728 publicznych automatów telefonicznych. Każdego roku ginęło 400 z nich. A każdy z pozostałych był pięciokrotnie naprawiany lub wymieniany po całkowitej dewastacji. Dlatego kolejka marzycieli o własnym stacjonarnym nie malała.
– Do tego pudełka łatwo się przyzwyczaić i choć w domu nie odczuwa się jego obecności, o telefonie w domu marzy wielu – mówił reporter Dziennika Telewizyjnego.
W PRL aby dostać telefon należało złożyć podanie w urzędzie i czekać... Często latami.
Minister łączności pesymistą
W 1984 roku minister łączności Władysław Majewski chwalił się, że nowe numery przyłącza się w rekordowym tempie.
W pierwszym półroczu 1983 roku na telefon doczekało się 53 tysiące nowych abonentów. A w analogicznym okresie 1984 roku nowych numerów było 69 tysięcy. – Natomiast jestem pesymistą w takim sensie, że jest oczekujących prawie 1 milion 300 tysięcy i te przyrosty niewiele wpływają na skrócenie kolejki oczekujących – powiedział Majewski w Dzienniku. Podkreślił, że reforma gospodarcza dawała dodatkowe środki, ale nie wspomniał, że państwowa gospodarka centralnie sterowana z natury rzeczy nie jest w stanie podołać oczekiwaniom Polaków, zresztą nie tylko w tej dziedzinie.
Odciąć pracownika
Były zawody, jak pocztowiec, które miały pierwszeństwo w kolejce. – Co jednak po telefonie, kiedy linia telekomunikacyjna nie dochodziła do naszego domu – wspomina Grażyna Kotwica, która pracowała w malborskim urzędzie pocztowym od 1974 roku. Dlatego Polacy często załatwiali prywatne sprawy za pomocą telefonów, które mieli w pracy.
Stanisław Ziemiński, ówczesny dyrektor ośrodka rozliczeniowego Poczty i Telekomunikacji w Warszawie narzekał, że instytucje państwowe płacą miesięcznie od kilkuset złotych do miliona za rozmowy telefoniczne. Dlatego, jak wyjaśniał, niektóre instytucje, by się bronić przed kosztami sięgały po systemy dzięki, którym odcinało się pracownika od rozmów w sprawach prywatnych. – Stosuje się różne urządzenia do różnych central. Można zrobić ograniczenia do jednego miasta i ograniczyć połączenia międzymiastowe i międzynarodowe – doradzał.
Pięścią w automat
Pechowcom, którzy byli w większości, pozostawały budki telefoniczne i automaty uliczne. Ale także w tym przypadku nie było łatwo wykręcić numer.
W 1984 roku było 22 tysiące 728 automatów telefonicznych. To plasowało nas w europejskiej końcówce. W ciągu roku 400 aparatów ginęło. A każdy z ocalałych był pięciokrotnie naprawiany lub wymieniany po całkowitej dewastacji.
A te do których wieczorami ustawiały się długie kolejki często nie łączyły rozmów, połykały monety. – Uczciwy zepsuty tylko zwracał monetę – żartował reporter Dziennika. Zdesperowani rozmówcy często pięścią próbowali wyegzekwować dług, co z pewnością nie poprawiało stanu technicznego sprzętu.
Zniecierpliwieni kolejkowicze często pośpieszali się wzajemnie dlatego długie zwierzenia nie wchodziły w rachubę. O intymności też nie było mowy. Zdewastowane automaty chętnie pokazywali ówcześni filmowcy. Głuche telefony bez słuchawki, bez tarczy, z wiszącym kablem, wypluwające w nadmiarze monety. Wszystkie te sceny były niestety prawdziwe. Początkowo budki wyposażano w książki telefoniczne, które potęgę kradziono, z czasem więc zaczęto je przytwierdzać sznurkiem do pulpitu, potem łańcuchem. W końcu zniknęły w ogóle.
Blaszki i druciki zamiast żetonów
Początkowo automaty przyjmowały drobne monety jednak inflacja wymusiła zmianę systemu. Zastosowano specjalne żetony. Polacy także w tej kwestii wykazywali się sporą kreatywnością. Służby, które opróżniały automaty natykały się na niewiele warte zagraniczne monety, blaszki i druciki. Zwykle jedna moneta nie gwarantowała wyczerpującej rozmowy, a kiedy czas dobiegał końca w słuchawce odzywał się głos: wrzuć monetę.
W czasach PRL uliczne automaty telefoniczne były urządzeniami jednokierunkowymi. Można było jedynie zadzwonić do kogoś, ale odebrać telefonu na ulicy się nie dało. Co gorsza, do lat siedemdziesiątych telefony działały jedynie lokalnie. Międzymiastowe i międzynarodowe rozmowy trzeba było zamawiać na poczcie. I w długiej, jak wszędzie kolejce czekać na sygnał o telefonistki: Poznań - druga kabina!
Wzorcowa centrala wiejska
Tam gdzie państwo nie dawało rady rękawy zakasali ludzie. W 1986 roku w Gościnie w Koszalińskim uruchomiono wzorcową wiejską centralę telefoniczną. System społecznie opracowała grupa inżynierów ze Stowarzyszenia Elektryków Polskich.
Dzięki 400 numerom mieszkańcy gminy mieli bliżej do świata. Po raz pierwszy w kraju wykonano kompleksowe urządzenie łącznościowe na wsi. Rozmówcy automatycznie mogli łączyć się z całym krajem.