Kontakt wzrokowy po porodzie wpływa na psychikę? „Położna Anioł” od 30 lat rodzi z Polkami
niedziela,
30 lipca 2017
Koniec z zabieraniem dzieci matkom zaraz po porodzie, możliwość rodzenia w domu oraz obecność mężczyzn na sali porodowej. To tylko część zmian, jakie w ciągu ostatnich 30 lat zaszły w polskim położnictwie. Nie byłoby ich, gdyby nie najbardziej znana położna w Polsce. Jeannette Kalyta przyjęła dotąd ponad 3,5 tysiąca porodów, zwykłych Polek oraz gwiazd, takich jak Kayah, Anna Maria Jopek, Agnieszka Grochowska czy Kasia Nosowska. Jej historię, pełną niezwykłych doświadczeń można przeczytać w książce „Położna. 3550 cudów narodzin”.
Bohaterka reklamy istnieje
Wiele kobiet usłyszało o niej dzięki emitowanej w radiu ogólnopolskiej reklamie środka do higieny intymnej, który jako położna z wieloletnim stażem polecała tym, które „chcą się czuć świeżo i czysto”. Po latach wspomina ją z mieszanymi uczuciami. – Ostatecznie zrobiła mi bardzo dużo dobrego, bo produkt był dobry i sama go używałam, ale reklamę zbyt często emitowano i ludzie nie wytrzymali – tłumaczy. To skłoniło niektórych internautów nawet do hejtu oraz tworzenia wyśmiewających ją memów.
Dla ludzi, którzy nie znali Kalyty, bo nie byli jej pacjentkami, albo nie mieli nic wspólnego z położnictwem, mogło się wydawać, że osoba z reklamy po prostu nie istnieje. – Myślę, ze firma nie dołożyła żadnych starań i można było odnieść wrażenie, że to kompletnie fikcyjna osoba – zaznacza położna.
Ona tymczasem może poszczycić się 30-letnim stażem, w czasie którego przyjęła ponad 3,5 tysiąca porodów. – To całkiem normalne dla położnej, która pracuje tyle lat w zawodzie, ale nikt tego nie liczy – uważa Kalyta. Jej udało się to w miarę precyzyjnie oszacować, z czego jest bardzo dumna. – Położne tak pracują, przyjmują na świat tyle nowych istot. To naprawdę przepiękny zawód – dodaje.
„Musisz być najlepsza”
Choć wybrała go trochę przypadkiem, to nigdy nie żałowała raz obranej drogi, stając się przy okazji wzorem dla innych. – Po maturze, gdy przyszedł czas na decyzję co dalej, podjęłam ją w sumie w ostatniej chwili. To, że poszłam do szkoły dla położnych spotkało się z dezaprobatą mojej mamy – wspomina. Mimo wszystko zaakceptowała ona decyzję najmłodszej córki, zastrzegając że „jeżeli chce być położną, to musi być najlepsza, że jak chce coś robić, to najlepiej jak potrafi”. Te słowa wyznaczyły jej drogę na kolejne lata, już w zawodzie.
W szkole szybko zdała sobie sprawę, że każda rzecz, której się uczy jest niezwykle ważna i może się przydać w przyszłości, bo kiedyś uratuje komuś życie. – I tak się właśnie stało, gdy rozpoznałam patologie, które widzi się raz w życiu, albo wcale, jak wynicowanie macicy czy rzucawkę położniczą – wylicza.
Zdobyta wiedza oraz czas, jaki poświęcała na naukę zderzyły się później z systemem pracy w PRL-u, który okazał się nie do zniesienia. Po zaledwie kilku latach w zwykłym szpitalu czuła wypalenie zawodowe. – Miałam poczucie, że się cofam, że wiedza, którą nabyłam, nie przydała mi się do niczego – wspomina.
Przełom w jej świadomości
Zanim jeszcze zdobyła uprawnienia do bycia położną, sama zaszła w ciążę i urodziła dziecko w jednym z warszawskich szpitali, co jak mówi „było niezwykle ważnym doświadczeniem, które pozwoliło jej spojrzeć na ten zawód oraz panujące w ówczesnych szpitalach zasady z innej perspektywy”. – Nie mogę powiedzieć, że tamta położna nie była profesjonalna, po prostu robiła to, co musiała. Traktowała mnie jednak bardzo przedmiotowo – przyznaje Kalyta.
Niedługo potem, dzięki nauczycielkom ze szkoły, które podrzucały jej różne materiały zapoznała się z broszurą prof. Frédéricka Leboyera – „Narodziny bez przemocy”. Był rok 1985 czy 1986, kiedy nastąpił przełom i prawdziwy przewrót w jej świadomości. – Jak to przeczytałam, a byłam już po swoim porodzie, to się popłakałam, bo wszystko, co się zadziało z moim dzieckiem, było nie tak – stwierdza Jeannette Kalyta.
Francuski lekarz pisał m.in. o zabieraniu dzieci od matki zaraz po porodzie, co w ówczesnej Polsce było normą oraz jak ważny jest kontakt wzrokowy. – Dla dziecka, jeżeli nie ma matki blisko, znaczy jedno, że matka nie żyje, nie istnieje. Wszystko to, co potem dzieje się w naszej psychice, jest wynikiem tego pierwszego kontaktu – podkreśla położna. Nawiązuje się wówczas silna więź, a matka patrząc na dziecko, jak przez różowe okulary od razu się zakochuje, mimo że nie wygląda ono jak z billbordu.
Najpierw sensacja, potem rewolucja
Wyposażona w taką wiedzę i własne trudne doświadczenie z porodu pierwszego dziecka oraz z dyplomem w ręku ruszyła na pierwszy swój dyżur na sali porodowej szpitala na Czerniakowskiej w Warszawie. Od razu jako początkująca położna wywołała sensację, gdy, jak pisze w swojej książce, po sprawnym porodzie dziecko wylądowało w ramionach matki, a nie na zimnej wadze. Przyglądające się temu audytorium z ordynatorem na czele najpierw zaniemówiło, a potem usłyszała od nich kilka gorzkich uwag, na które nie zdążyła nawet odpowiedzieć.
To był początek rewolucji, której była udziałem i choć miała świadomość, że za takie zachowanie może stracić pracę, to postawiła wszystko na jedną kartę. – Mam coś takiego w sobie, że się nie boję, jeśli czuję, że to ma sens. Przez całe życie zawodowe starałam się pracować inaczej – wyjaśnia Kalyta. Efektem jej odważnych działań u schyłku lat 80. XX wieku było oficjalne zarządzenie pozwalające na kontakt matki z dzieckiem tuż po porodzie.
Porody w domu
Oprócz tego zaczęła też zwracać uwagę na terminologię, by nie mówić, że „się poród odbiera”, ale „przyjmuje”. – Na pewno przyczyniłam się do tego, że nastąpiła w tej kwestii zmiana, ponieważ ciągle o tym mówię i piszę, że życie się odbiera, a porody przyjmuje. W życiu przecież nie odebrałam matce dziecka – zauważa. To „odbieranie” zakorzeniło się w czasach PRL-u, kiedy pojawiły się sale porodowe, a położne wyglądały jak kosmitki. – Dostawały dziecko i biegły na inny oddział, czyli de facto odbierały matce dziecko. To się na szczęście zmieniło, a określenie „przyjąć poród” jest nawet cieplejsze – dodaje Kalyta.
Wtedy, czyli na początku lat 90. sama odeszła ze szpitala i zaczęła pracować w prywatnej klinice, bez sali operacyjnej. Przyjmowano tam wyłącznie kobiety, które były zdrowe. – Uważałam, że kobiety mają prawo rodzić troszkę inaczej niż w szpitalu – wspomina. Zaczęła też przyjmować porody w domu. Kiedyś to było naturalne miejsce przyjścia na świat, ale występowała też duża liczba zgonów wśród matek i dzieci, ponieważ nikt ich nie kwalifikował. Rodząca była zdana na siebie, ewentualnie na kobietę ze wsi, która widziała w życiu parę porodów, ale nie była położną.
Te porody, które przyjęła w domu Jeannette Kalyta dotyczyły kobiet, które były po konkretnych kwalifikacjach, czyli nie mogło być mowy o żadnej patologii. Dzięki jej działaniom, wśród kobiet zaczęła się rodzić świadomość, że można rodzić inaczej, ale bezpiecznie.
Moda na porody rodzinne
Pojawiły się też pierwsze, bo niespotykane w Polsce, choć obecne od co najmniej 40 lat na Zachodzie porody rodzinne. Do lat 90. XX wieku szpitale nie godziły się na wpuszczanie mężczyzn do sali porodowej. Z bardzo prostego powodu, by nikt lekarzom i położnym nie musiał patrzeć na ręce. – Gdy już się pojawili, to szpitale uznały, że taki nic niewiedzący o fizjologii facet powinien przejść odpowiednie szkolenie, stąd szkoły rodzenia – tłumaczy położna. Te zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu oraz kwitł proceder załatwiania sobie wymaganych zaświadczeń.
Wszystkiemu winna była moda, żeby koniecznie być obecnym przy porodzie. Kalyta cały czas z nią walczy. – Mówię, że każdy jest wolny i nie wyobrażam sobie sytuacji, że mężczyzna czuje się zmuszony. Wszyscy jego koledzy byli, to on nie pójdzie? – zauważa położna. Z kolei kobieta od zawsze wie, że chce rodzić sama, bo to wyłącznie jej sprawa. – Zachęcam ich do bardzo szczerych rozmów, jak ma to wyglądać. Np. będę, ale tylko tyle, ile będę mógł. W ten sposób oboje mają wybór – podkreśla Jeannette Kalyta.
„Cesarka” pozostawia czarną dziurę
O wyborze nie ma mowy, gdy zagrożone jest życie lub zdrowie dziecka. Wówczas jako wyjście awaryjne stosuje się cięcie cesarskie. – Mówię kobietom, które chcą stawiać się na pierwszym miejscu, że poród to moment, kiedy najważniejsze jest dziecko – podkreśla. Kalyta dodaje, że jeśli jest jakiekolwiek powikłanie lub dzieje się coś niedobrego z dzieckiem, to najważniejsze dla lekarzy i położnych jest, by kobieta dostała do rąk zdrowe dziecko i poszła do domu.
Ze względu na kryzys hormonalny w trakcie porodu, kobiety nie raz domagają się cięcia cesarskiego, znieczulenia, albo... „młotkiem w głowę”. „Ja już nie chcę rodzić, ja mam prawa” – słyszą położne. Zdaniem Kalyty, takie nagłe wyjęcie śpiącego dziecka z macicy nie jest dobre i może mieć negatywny wpływ na jego immunologię, przez co zwiększoną liczbę alergii. – Kobiety myślą, że mają wszystko za sobą, a przecież blizna jest jak czarna dziura w ciele, wciąga tkanki i może nawet spowodować skrzywienie kręgosłupa, dlatego trzeba ją cały czas rehabilitować – podkreśla.
Wzruszające spotkania po latach
Niedawno Jeannette Kalyta świętowała 30-lecie swojej pracy, co było okazją do podsumowań oraz spotkania z wieloma pacjentkami i ich dziećmi, często już dorosłymi. – Mam takie wrażenie, że robię różne rzeczy trochę za wcześnie, stad dużo problemów, które napotykam na drodze. Cały czas się odbijam od ściany, ale za chwilę okazuje się, że to właściwy kierunek – podkreśla. Od lat bardzo zależy jej na tym, żeby zawód położnej był doceniony. – Wiele położnych widzi, co robię dla środowiska i bardzo mnie wspierają – dodaje.
Z kolei w czasie spotkań z dziećmi, przy których narodzinach była obecna, zawsze wzrusza się i przypomina sobie własną historię z dzieciństwa. Mając sześć lat usłyszała od mojej mamy: „zobacz, to jest położna, ta pani cię pierwsza widziała na świecie”. To samo słyszą teraz „jej” dzieci. – Patrzą z szeroko otwartymi oczami i czują, że to jest ktoś ważny. Za każdym razem się wzruszam – podsumowuje Kalyta.