„Wal, a potem się chowaj”. Polacy kontra najstraszniejsza armia świata
sobota,
9 września 2017
Była to mało znana misja, a zarazem pierwsza polska bitwa po II wojnie światowej. Większość z żołnierzy, którzy w latach 1992-1993 pojechali do Kambodży nigdy nie strzelała do ludzi i nawet nie spodziewała się, że ta umiejętność będzie im potrzebna. Gdy w środku nocy polską bazę zaatakowali Czerwoni Khmerzy, nasi nie poddali się, chociaż kazano im wywiesić białą flagę. – Ostrzeliwaliśmy napastników metodą: wal, a potem się chowaj – wspomina w książce „Pole śmierci” ich dowódca płk Wiesław Słoniewski.
Woda w cenie marihuany czy whisky
Pierwotnie trafili oni do byłego francuskiego klubu golfowego pod stolicą. Czekały na nich betonowe baraki bez moskitier i toalet, za to z mnóstwem insektów i węży. Wodę pitną, która nie doleciała, musieli kupować na straganie w tej samej cenie, co woreczek marihuany czy butelka whisky, czyli za dolara. Po dwutygodniowej aklimatyzacji, jak pisze w swojej książce Piotr Głuchowski, żołnierzy rozlokowano w bazach docelowych sześciu kompanii. Jedni trafili lepiej, inni „trochę gorzej”.
Wybrańcy, których skierowano na plażę koło Sihanoukville, dawnego francuskiego kurortu mieli jak na wakacjach – ciepłe morze i wydmy. 40 Polakom z czwartej kompanii przyszło stawiać namioty na podmokłym pustkowiu przy lotnisku w Siĕm Réab. Dalej była już tylko dżungla. – Nie mieli strojów odpowiednich dla tego klimatu, w bazie lała im się woda na głowę, nie mogli też odbierać ani wysyłać listów – wylicza Głuchowski.
Dostawali też najmniej pieniędzy ze wszystkich kontyngentów narodowych, a ze względu na to, że z gorąca powysiadały im agregaty chłodnicze, musieli na własny koszt żywić się sucharami i mięsem z puszek.
Konflikty i pokusy
Warunki klimatyczne, a także faktyczne odcięcie od świata powodowało konflikty wewnątrz kompanii. „Już po pięciu miesiącach służby w warunkach klimatu tropikalnego dochodziło do powstania pierwszych konfliktów między żołnierzami, którzy kwaterowali wspólnie w niewielkich pomieszczeniach” – pisał we wspomnieniach płk Kazimierz Zawiliński, przełożony wszystkich Polaków na misji UNTAC.
Pojawiła się też potrzeba zabicia czasu po zakończeniu obowiązków, a pokus w postaci alkoholu, narkotyków, a przede wszystkim tanich i często nieletnich prostytutek nie brakowało. – Ci ludzie mieli wtedy po 30 lat, wyjechali daleko od swoich żon, sióstr, matek i kochanek. Wyobrażam sobie tych facetów w miejscu, gdzie można się tanio napić i zamówić dziewczynę – tłumaczy Głuchowski. Zresztą kraje, takie jak: Kambodża, Wietnam czy Tajlandia od dawna uchodziły za krainy seksu i biznesu, w których moralność jest rozluźniona.
Obraz Kambodży rodem z filmu
Wyjazd na misję do Kambodży dla polskich logistyków, kierowców, magazynierów, mechaników samochodowych, księgowych czy tłumaczy miał być okazją do zarobienia pieniędzy. 500 dolarów miesięcznie, jakie stanowiła pensja oficera ONZ, to były półroczne zarobki komendanta ówczesnej szkoły w Polsce. Zadaniem kompanii było wspieranie transportu i dostaw operujących w obszarze Siĕm Réab żołnierzy z Francji i Bangladeszu. Ci ostatni mieli w zamian zapewnić naszym bezpieczeństwo.
Żaden z polskich wojskowych nigdy nie celował przecież do człowieka, a o zagrożeniu ze strony Czerwonych Khmerów nie zostali nawet uprzedzeni. – Oglądałem film Rolanda Joffé'a „Pola śmierci” i Kambodża kojarzyła mi się jak najgorzej: kraj zrujnowany, jeden wielki grób – wspominał Słoniewski. Problem w tym, że przekonanie, że Pol Pot to przeszłość było błędne. Czerwoni Khmerzy mieli się wciąż całkiem nieźle, kontrolowali trzy prowincje na zachodzie kraju, zajmowali się handlem, przemytem narkotyków i kontrolowaniem prostytucji. Mieli więc środki na prowadzenie działań zbrojnych.
Wartownik z kijem i broń pod kluczem
W dżungli stworzyli oni pod wodzą Pol Pota quasi państwo oparte na skrajnym terrorze. Uaktywnili się niedługo po przyjeździe Polaków na misję, w kwietniu 1993 roku atakując osadę Chong Kneas, zaledwie 10 km od bazy 4. kompanii. – Wzdłuż całego północnego brzegu jeziora Tonle Sap unosiły się na wodzie setki trupów – pamięta do dzisiaj płk Słoniewski. Czerwoni Khmerzy uchodzili za najstraszniejszą armię świata, a wielu z nich spędziło na wojnie całe życie. Jak zauważa Piotr Głuchowski „byli okrutni, zdemoralizowani i przesiąknięci komunistyczną ideologią”.
Tymczasem bazy Polaków przez ten czas pilnował wartownik z kijem do przepędzania głodnych dzieci, a cała kompania była wyposażona była w 10 karabinów typu Ak-47, rakietnicę, kilka pistoletów TT i parę granatów, na wszelki wypadek... zamkniętych w magazynie. Tylko dzięki intuicji dowódcy w połowie kwietnia w obozie pojawiły się głębokie na 1,5 metra kanały, ciągnące się od namiotów aż po ogrodzenie. Ten labirynt okopów okazał bezcenny w czekających ich potyczce, do której nie mogli być przygotowani.
Zaatakowani we śnie
Główne siły Pol Pota zaatakowały 3 maja miasto Siem Reab, którego broniły wojska rządowe, czyli Ludowe Siły Zbrojne Kambodży. Na polską bazę przy lotnisku Czerwoni Khmerzy napadli niespodziewanie w nocy, wyrywając żołnierzy ze snu. – W pierwszym od wojny boju wojska polskiego dowodziłem z początku w majtkach. Ostrzeliwaliśmy napastników metodą: wal, a potem się chowaj – relacjonował płk Wiesław Słoniewski. Trudno było oszacować liczbę napastników, ale mogła być ich nawet setka.
– Spadły na obóz rakiety, granaty, prowadzili bezpośredni ogień z broni ręcznej. Nie widziałem żołnierza w obozie, który poruszałby się inaczej niż czołgając – wspominał jeden z obrońców. – Gdy napastnicy docisnęli, kazałem porzucić kontenery i wycofać się w transzeje. Musieliśmy się ścieśnić, bronić mniejszej powierzchni, ale bardziej skutecznie – dodawał płk Słoniewski. Dowództwo z Phnom Penh, gdy dowiedziało się, że w 10 minut załoga wystrzelała dwa tysiące sztuk amunicji, czyli połowę stanu, rozkazało: „poddać się!”.