Sześć miliardów istot w ciemności, cieple i zaduchu rodzi się, kopuluje, pożera i tratuje w drodze do wody
piątek,27 kwietnia 2018
Udostępnij:
Jeden z modułów komputerowych zarządza dostarczaniem pożywienia, wentylacją, odławianiem dojrzałych okazów i usuwaniem padłych. Drugi dokonuje milionów pomiarów, gromadząc pierwsze w dziejach karalusze Big Data: dane dotyczące tempa wzrostu, przyrostu wagi, ewentualnych mutacji i 77 innych zmiennych.
Łukasz Łuczaj, przyrodnik: Larwy os, szerszeni czy mrówek są bezbronne i mięciutkie, tym samym łatwiej strawne. Gniazdo os obieramy jak cebulę, wyjadamy larwy i poczwarki.
To brzmi jak podręcznikowy fake news, jeden z tych, które budowane są na głębokich pokładach naszych lęków. Karaluchy? Miliardy karaluchów hodowanych na fermie? Fermie zarządzanej przez sztuczną inteligencję? I w dodatku to wszystko w tajemniczych, komunistycznych Chinach?
A jednak „South China Morning Post”, wydawany od ponad stu lat, jest uważany za najbardziej wiarygodny dziennik w Hong Kongu i jedno z najlepszych źródeł informacji o Azji Południowo-Wschodniej. Artykuł z 19 kwietnia o farmie karaluchów przedrukowało wiele tytułów, weryfikując przy okazji źródła i zasięgając języka.
Korporacja farmaceutyczna o skrojonej pod zachodniego inwestora nazwie „Gooddoctor Pharmaceutical Group” naprawdę ma swoją siedzibę na Yingmenkou Road w Chengdu, stolicy prowincji Syczuan. A kangfuxin ye, czyli mikstura przyczyniająca się do regeneracji skóry i śluzówki, znana jest w chińskiej medycynie ludowej od stuleci. Skoro zaś współcześnie stosuje ją ponad 40 mln pacjentów, a jednym z kluczowych jej składników jest substancja uzyskiwana z karaluchów – dynamiczna korporacja stara się po prostu zmaksymalizować zyski, zapewniając sobie stałe zasoby surowca.
Korespondent „SNMP”, Stephen Cheng, nie mógł się chyba zdecydować, czy chce napisać przede wszystkim o wykorzystywaniu systemów sterowania przemysłowego w chińskim przemyśle precyzyjnym, o szansach na kapitalizację ludowej wiedzy medycznej czy o zagrożeniach ekologicznych, jakie rodzić może istnienie farmy karaluchów w mieście Xichang. Dlatego opis tej ostatniej jest rzeczowy, pozbawiony wątków jak z taniego horroru. Po prostu: w dwóch wielopiętrowych budynkach o powierzchni stadionu stoją w długich rzędach pojemniki z wodą i białkiem, uzupełnianymi systemem taśmociągów.
Przed farmą w Xichang powstawały inne - mniejsze i mniej nowoczesne - tego typu zakłady. Na filmie CNN pokazano farmę z Jinan w prowincji Szantung, która hodowała ponad 20 milionów karaluchów.
Hodowanym tam zwierzętom zapewniono, jak w przypadku każdej fermy, optymalne dla gatunku warunki, do których w tym przypadku należy stosunkowo wysoka temperatura 25° C, ciemność i wysoka wilgotność. Jeden z modułów komputerowych zarządza dostarczaniem pożywienia, wentylacją, odławianiem dojrzałych okazów i usuwaniem padłych. Drugi dokonuje milionów pomiarów, gromadząc pierwsze w dziejach karalusze Big Data: dane dotyczące tempa wzrostu, przyrostu wagi, ewentualnych mutacji i 77 innych zmiennych gromadzone są na serwerach korporacji w Chengdu.
Cała reszta to już owoc naszej wyobraźni, karmiącej się zdumiewająco częstą u ludzi katsaridofobią, czyli lękiem przed karaluchami. W znacznej mierze stopnia bezzasadną: najgroźniejszym mordercą wśród zwierząt są jak wiadomo komary, przenoszące dziesiątki śmiertelnych chorób, od malarii po wirusa Zika czy gorączkę doliny Rift. Karaluchów nie da się postawić w jednym rzędzie ani z tygrysami, ani z kobrami, ani nawet ze szczurami i pchłami, którym zdarza się rozpowszechniać dżumę: owszem, bywają odpowiedzialne za zatrucia pokarmowe, jak każde stworzenie, któremu przyszło żerować na zgniłym mięsie, przepłynąć w górę syfonów kanalizacyjnych (dorosłe osobniki wytrzymują do pół godziny zanurzone w wodzie), po czym przespacerować się po naszej maselniczce.
Artykuł Stephena Chenga na stronach internetowych „South China Morning Post”. Fot printscreen
Ale lęk wyrasta nie z doświadczenia, lecz z wyobraźni, podobnie jak w przypadku ksenomorfa – „Obcego”, którego szwajcarski malarz Hans Georg Giger wymyślał przez osiem lat, kartkując na zmianę dzieła entomologów i bogato ilustrowane traktaty markiza de Sade. Katsaridofobia karmi się śliskim wyglądem karalucha, wielością jego odnóży i pseudo-żądeł, wspomnieniem wosko-śluzu, którym jest pokryty, świadomością, że jest – relatywnie, w proporcji do własnych rozmiarów – jednym z najszybszych stworzeń na Ziemi: może w każdej chwili nie tylko uciec przed nami, lecz do nas doskoczyć, a my, o ile nie czekamy z odbezpieczoną puszką Raidu, jesteśmy w zasadzie bezbronni.
No, może jeszcze nie bez znaczenia jest fakt, że karaluchy jako jedne z nielicznych stworzeń posiadają enzym pozwalający trawić keratynę, czyli białko, z którego składają się m.in. nasze paznokcie i włosy: to dlatego na łodziach podwodnych, będących jednymi z największych wylęgarni tych stworzeń (ciemno, ciepło, wilgotno) ich ofiarą padają w pierwszej kolejności rzęsy śpiących.
Z tą „sztuczną inteligencją” na famie to z kolei spora przesada: wiele z rozwiązań zastosowanych w Chengdu nie różni się zbytnio od poideł dla krów czy półautomatycznych konewek, opatentowanych przed dwustu laty. Karmę dosypują proste podajniki, selekcji dorosłych osobników dokonuje się przy pomocy kaskady sit, w których okach zatrzymywane są najdorodniejsze okazy, można też utrudniać dojście do pokarmu, np. podnosząc go na większą wysokość, by premiować w ten sposób najsilniejsze zwierzęta.
Nie jest to zatem AI jak z wizji Lema czy Muska, fermą karaluchów nie zarządza „głos Pana”; ludziom wzbroniono wstępu na teren zakładu ze względów epidemiologicznych, a nie z lęku. Ten system podajników i podnośników daliby radę stworzyć laureaci licealnej olimpiady mechatronicznej.
A jednak chodzi mi po głowie fantazyjna myśl o Gregorze Samsa, który urodzi się któregoś dnia na LXXIV piętrze budynku B, w sektorze 3314/C, półka 22 i rozprostowując skrzydła zaduma się nad koszarami, w jakich się znalazł. Oto stworzono uniwersum, w którym sześć miliardów istot w ciemności, cieple i zaduchu rodzi się, kopuluje, pożera i tratuje w drodze do spodków z wodą; bezustannie poddawane są testom na odporność, bezustannie podnoszone są wyżej poprzeczki pozwalające przetrwać, każde z nich rywalizuje z setką braci z jednego miotu o granulkę mięsa z padłego jaka; a najsilniejsi spadać będą w dół lejka, zatrzymując się na kolejnych sitach, aż trafią do kontenera, w którym zostaną przerobieni na półprodukt farmaceutyczny.
Innymi słowy, kilku inżynierów z Chengdu stworzyło ewolucję: system tak okrutny, że trudno znaleźć podobne wyobrażenie w najbardziej jadowitych traktatach gnostyckich. Wspomniany karaluszy Gregor Samsa, zanim wyruszył na poszukiwanie żarcia i partnerki przez chitynowy, drgający gąszcz, z pewnością opowiedział się za manicheizmem.
Karaluchy. Fot. Shutterstock/Olga Ezh
Artykuł w „SCMP” kończy się garścią przestróg. Prof. Zhu Chaodong, specjalista od ewolucji rozwojowej owadów z Chińskiej Akademii Nauk przyznaje, że wydostanie się na wolność „superkaraluchów” z fermy na obrzeżach Chengdu – już to na skutek trzęsienia ziemi, już to zwarcia obwodów – mogłoby spowodować katastrofę.
Miliardy stworzeń, ewolucyjnie większych i sprawniejszych niż zwykłe karaluchy (lecz nadal zdolnych do krzyżowania się) zalałyby 800-tysięczne miasto Xichang, w którym znajduje się ważny węzeł kolejowy oraz – by znów wrócić na chwilę do motywów jak z horroru klasy B – jeden z dwóch chińskich kosmodromów. Cóż, kapitaliści okazują się niepoprawni: skoro nie udało im się sprzedać Leninowi wystarczającej ilości sznura, by wszystkich ich powywieszał, postanowili wyhodować na pohybel ludzkości superkaraluchy.