Patrycja Volny nie chciała rozmawiać o ojcu. Świetnie ją rozumiem. Przynajmniej z dwóch powodów.
Kiedy opowiedziała publicznie o krzywdach, jakie wyrządził jej Jacek Kaczmarski, wylało się na nią wiadro pomyj. Dziewczyna skrzywdzona w dzieciństwie doczekała się drugiej krzywdy, już jako osoba dorosła.
Znalazłem w sieci kilka drastycznych wypowiedzi. Nie będę ich tutaj przytaczał. Ludzie nie mogą zrozumieć, że wielki artysta (i to taki, który dawał Polakom nadzieję) może jednocześnie być złym człowiekiem. Albo i dobrym, który robi złe rzeczy, jak pan Jacek względem córki.
Sam jestem artystą i mam świadomość zła, które w życiu wyrządziłem. Te dwie sprawy – twórczość artystyczna i kondycja moralna samego artysty – biegną dwiema odrębnymi drogami. Wiemy to od czasów Caravaggia.
Głęboko wierzę, że jako dorośli nie jesteśmy dziećmi naszych ojców. Wziąłem się ze swojego ojca, ukształtowałem się pod jego okiem, lecz nie jestem taki jak on (trochę szkoda, bo mój stary był dobrym człowiekiem).
Moje wybory nie są jego wyborami. Podejmuję swoje własne decyzje i cierpię w skutek tychże, nie biegnąc na skargę do rodzinnego domu. Jestem Orbitowskim. Nie synem starego Orbitowskiego. Chcę być postrzegany w swoim własnym kontekście. Patrycja, jak sądzę, oczekiwała tego samego.
Odczułem i większą wspólnotę losu z tą delikatną, bardzo mądrą dziewczyną. Los rzucał ją po świecie, tak samo jak mnie. Przeskakiwaliśmy po naszym śmiesznym świecie, z jednego miasta na inny kontynent i nawet nie wiem co nas gnało. Ani ją, ani mnie.
Teraz mamy domy, takie prawdziwe, z partnerami i dziećmi. Przynajmniej ja nie mogę uwierzyć i pytam samego siebie: rety to już? Poniewierka się skończyła? Naprawdę mam dom? A coś z tyłu głowy kołacze, żebym się za bardzo nie zagnieżdżał, bo przyjdzie wielki ogień i znów wyruszymy w drogę.