Niektórzy ludzie nie istnieją sami dla siebie. Nie mają swoich własnych, samodzielnych planów, radości i lęków. Wszystko, cała codzienność jest współdzielona z drugim człowiekiem. Tak chyba jest w wypadku Małgorzaty i Marka. Nie mnie oceniać, choć odrobinę zazdroszczę. Nie potrafię żyć w ten sposób, a chyba bym chciał być mniej sobą, a bardziej drugim człowiekiem.
Poruszył mnie wątek związany z utratą słuchu. Taka właśnie, wątpliwa przyjemność przez parę lat groziła Bogdańskiej. Dla zwyczajnego człowieka jest to tragedia, dla aktora oznacza koniec kariery zawodowej. Bałem się trochę o to pytać, pewnie dlatego, że sam obawiam się podobnej straty, jakiejś tragedii, która wyrwie mi pióro albo uniemożliwi rozmawianie z ludźmi.
Bogdańska opowiedziała jak było, prosto i bez sentymentów. Usłyszałem o wsparciu ze strony najbliższych i tyle. Przeszła nad tym do porządku dziennego. Tacy ludzie jak ona otrząsają się ze złego i idą dalej.
Poza tym porozmawialiśmy o Włoszech, Fellinim i graniu monodramów. Bogdańska ma swój własny, jednoosobowy teatr (znany jako „Teatr w walizce”) i jeździ po Polsce z przedstawieniami. Jeżdżenie i granie w różnych miejscach musi być dość wyczerpujące, zwłaszcza gdy część tekstu jest w języku obcym, mianowicie po włosku. Bogdańska nauczyła się mowy Felliniego z miłości do tego reżysera, a zwłaszcza jego żony, Giulietty Masiny. Ten rodzaj wysiłku budzi mój wielki szacunek. Zwłaszcza że nowego języka nauczyła się dla jednej tylko roli. Ilu aktorów tak robi?
Prócz tego, Bogdańska opanowała stepowanie i grę na trąbce. Stało się to niedawno, kiedy skończyła już pięćdziesiąt lat. Po rozmowie pomyślałem, że jakoś tak za dekadę też nauczę się czegoś nowego.
– Łukasz Orbitowski
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy