Aż tu nagle, wśród tego krzyku i zamieszania, pojawiło się oświadczenie odpowiednich czynników kościelnych, że uczelnie katolickie są z tego obowiązku wyjęte. Bo w ich przypadku – wyjaśniano – obowiązują ustalenia wynikające z umowy konkordatowej między Stolicą Apostolską a Rzecząpospolitą Polską.
Napisałam wtedy, oburzona, w dzienniku „Rzeczpospolita”, że kiedy profesorowie tychże uczelni idą do prezydenta RP po tytuł profesorski (profesor belwederski), to jakośnie obowiązuje ich umowa konkordatowa. Dostałam niezłe cięgi od tych, którzy przedtem mnie chwalili za wsparcie dla konkordatu.
Zaznaczę bowiem, że zawsze byłam – i jestem – zwolenniczką naszego konkordatu. Uważałam, że po upadku peerelowskiego systemu przywrócenie umowy ze Stolicą Apostolska stawia nas na nowo w szeregu państw niezależnie i suwerennie kształtujących swoją politykę zagraniczną. Napisałam wiele tekstów wyjaśniających czytelnikom znaczenie konkordatu. I nigdy nie zmieniłam zdania, ale zasłanianie się nim przy sprawie lustracji uważałam za gorszącą kauzyperdię. Gorszącą tym bardziej, że w wykonaniu duchownych. i to wyższego szczebla.
Co obiecał Kiszczak?
Dlatego teraz, niezależnie od porażającego ciężaru na duszy, byłam bardzo ciekawa, czym się posłużą krętacze i obłudnicy przy sprawie oskarżeń o molestowanie seksualne. Do głowy by mi jednak nie przyszło, że będzie to wizerunek Jana Pawła II, naszego narodowego symbolu i wzorca. Że kardynał Stanisław Dziwisz, jego najbliższy współpracownik, jego oparcie w cierpieniu fizycznym i powiernik w tysiącu spraw, człowiek najwyższego zaufania potraktuje jego pamięć całkowicie instrumentalnie. Że usłyszymy stare i wytarte figury retoryczne, tyle że z nowym imieniem: kto mnie atakuje, ten godzi w obraz JP II, ten niszczy jego wizerunek. Przecież jestem autorytetem, bo z nim pracowałem. Skąd my to znamy?