Tym samym monopol na wychowywanie wschodnich opozycjonistów stawiających czoła Putinowi, Aleksandrowi Łukaszence, Wiktorowi Janukowyczowi przypadł w Polsce takim cieszącym się prestiżem ośrodkom, jak „Gazeta Wyborcza” czy Fundacja Batorego. Nic zatem dziwnego, że w krajach byłego ZSRR nie brak dysydentów, którzy w głowach mają progresistowską narrację, propagowaną w Polsce przez „obrońców demokracji”. To im bowiem zawdzięczają rozmaite formy pomocy – takie jak lans w mediach o światowym zasięgu czy stypendia.
Inna rzecz, że moralizatorstwo polskich etosowców znalazło dla siebie na Wschodzie podatny grunt. Tamtejsi „demokraci” upominają się głównie o przestrzeganie „praw człowieka”, co oznacza tyle, że wybory mają być uczciwe, a opozycjonistów nie wolno represjonować.
W przeszłości było podobnie, o czym mówił Siergiej Lebiediew, rosyjski prozaik, autor ważnych, rozliczeniowych z epoką sowiecką, powieści („Granica zapomnienia”, „Debiutant”), w wywiadzie udzielonym jesienią ubiegłego roku Tygodnikowi TVP. Pisarz zwrócił uwagę na to, że Rosjanie, którzy występowali przeciw reżimowi komunistycznemu – a była ich garstka – nie wykraczali mentalnie poza schematy narzucane społeczeństwu przez państwo sowieckie. Żądali bowiem od władzy, żeby ta przestrzegała stanowionego przez siebie prawa. I na tym ich bunt się kończył. Kiedy jednak realny komunizm runął, a ZSRR się rozpadał, ludzie ci nie byli w stanie – w odróżnieniu od funkcjonariuszy KGB – podjąć politycznej gry i zaproponować nowej agendy.
Dziś zaś lewicowo-liberalni kulturträgerzy z Polski roztaczają przed swoimi wychowankami ze Wschodu świetlaną przyszłość – wizję globalnego „społeczeństwa otwartego”, w którym panuje powszechna tolerancja, a wszelkie odmienności są dopieszczone. Ostrzegają oni ich też przed ziszczeniem się scenariusza polskiego lub węgierskiego – żeby nie dali się zwieść „fundamentalizmom” stawiającym na: rodzinę opartą o związek kobiety i mężczyzny, naród, tradycję, religię, państwową suwerenność.
Skądinąd warto odnotować, że w skrajnych przypadkach „demokraci” w krajach dawnego ZSRR przedzierzgają się z moralizatorów w skandalistów. I wtedy stają się agentami lewackiej rewolucji obyczajowej, czym zniechęcają do siebie masy tubylczych normalsów, o których głosy i tak jest im trudno, i tylko utrwalają władzę dyktatorów.
Można tu wymienić choćby bluźniercze akcje performatywne z roku 2012: sprofanowanie przez członkinie grupy Pussy Riot soboru Chrystusa Zbawiciela w Moskwie czy ścięcie przez aktywistki ruchu FEMEN krzyża poświęconego ofiarom NKWD w Kijowie.
Rzecz jasna mieszczańscy politycy pokroju Miłowa nie brną w takie transgresje. Natomiast z polskiego punktu widzenia przysparzają oni też innych kłopotów, niż śpiewanie w jednym chórze z osobami, które mieszkańców krajów postkomunistycznych ogłupiają choćby tezą, że teraz po totalitaryzmach to konserwatyzm zagraża wolnościom.