Polityczne elity państwa białoruskiego cechuje taka sama mentalność, jaka charakteryzuje rosyjski polityczny establishment. Warstwę rządzącą w Mińsku tworzą – tak jak na Kremlu – ludzie wychowani w Związku Sowieckim, którzy na wielu istotnych polach opierają się okcydentalizacji. A to oznacza, że kulturę polityczną białoruskiego reżimu można rozpatrywać w kategoriach, w których rozpatruje się kulturę polityczną Rosji.
I tu warto sięgnąć do tekstu Włodzimierza Bączkowskiego „Uwagi o istocie siły rosyjskiej”, który się ukazał na łamach kwartalnika „Wschód-Orient” w roku 1938. Autor w okresie międzywojennym zajmował się rozpracowywaniem sowieckiej agentury wpływu. Robił to zaś jako ekspert w Instytucie Wschodnim w Warszawie – placówce będącej zapleczem badawczym struktury wywiadowczej, jaką stanowiła słynna „Dwójka”, a więc Oddział II Sztabu Głównego Wojska Polskiego.
Zdaniem Bączkowskiego, rosyjski dyskurs polityczny został ukształtowany przez średniowieczne jarzmo Złotej Ordy na ziemiach ruskich. W efekcie Rosjanie przejęli od ludów Dalekiego Wschodu (Chińczyków, Mongołów) metody podboju obcych terytoriów.
W tekście Bączkowskiego czytamy: „Głównym rodzajem broni rosyjskiej, decydującym o dotychczasowej trwałości Rosji, jej sile i ewentualnych przyszłych zwycięstwach, nie jest normalny w warunkach europejskich czynnik siły militarnej, lecz głęboka akcja polityczna, nacechowana treścią dywersyjną, rozkładową i propagandową”.
Inną lekturą, która rzuca światło na obecne wydarzenia, może być powieść Vladimira Volkoffa „Montaż” z roku 1982. Autor był nie tylko pisarzem, ale i oficerem francuskiego wywiadu. W swoich książkach scharakteryzował metody KGB.
W „Montażu” Volkoff wskazał ważny dla funkcjonariuszy tej sowieckiej służby starożytny chiński traktat. To „Sztuka wojny” Sun Tzu. Jednym z zawartych w tym dziele zaleceń jest inicjowanie działań skutkujących demoralizacją w społeczeństwie atakowanego państwa.
Jeśli przyjąć założenie, że reżim w Mińsku postępuje zgodnie ze standardami rosyjskiej kultury politycznej, to nasuwa się wniosek, że ruchy LGBT i feministki w Polsce chcąc nie chcąc sprzyjają Łukaszence, choć deklarują zgoła co innego.
Na Marszach Równości i demonstracjach Ogólnopolskiego Strajku Kobiet skandowane są pod adresem przeciwników politycznych słowa „j…bać” czy „wyp…dalać”. Rzecz jasna wulgaryzmów nie brak w przestrzeni publicznej i uciekają się do nich zwolennicy wszystkich opcji politycznych. Sęk jednak w tym, że po stronie lewicowej i liberalnej takie zachowania zaczęły usprawiedliwiać osoby opiniotwórcze. A to jakiś publicysta na Twitterze wrzucił osiem gwiazdek, a to jakaś pani psycholog w pewnej gazecie wyjaśniała, że wobec zaostrzenia ustawodawstwa antyaborcyjnego kobiety mają prawo wyrażać swoje emocje. Kiedy zaś autorytety oswajają społeczeństwo z hejtem, to tym samym je demoralizują.
Pójdźmy dalej. W Polsce ruchy LGBT i feministki walczą o to, żeby do życia publicznego wprowadzić nową moralność. Ta zaś zakłada między innymi, że zachowania seksualne nie podlegają ocenie, a prawo do aborcji, czyli zabicia dziecka nienarodzonego, jest godnym afirmacji elementarnym prawem człowieka.