Dlatego – jak już wcześniej opowiadałam na tych łamach – to w Chinach powstają najnowocześniejsze pomysły na
komputery kwantowe, to tu zrobiono największy moim zdaniem naukowy cud ubiegłego roku, czyli
syntetyczną skrobię bez fotosyntezy. Uczeni chińscy również, także ci pracujący poza Chinami, stają na głowie, aby z tradycji chińskiej medycyny wyciągnąć wszystko, co się stamtąd da naukowo „wyczesać”. Stąd prace nad biologią systemów w poszukiwaniu sposobów, w jakie działają chińskie zioła czy wreszcie badania neurofizjologiczne i genetyczne służące konfirmacji
skuteczności akupunktury w terapii stanów zapalnych.
Oddech Azji na karku świata
Ameryka czuła już od dawna chiński oddech na swym karku. Już gdy byłam tam na studiach podoktoranckich, w pierwszych latach XXI wieku, było widoczne, że doktoranci i postdocy z Chin (a także Indii) tworzą trzon laboratoriów biomedycznych i bioinformatycznych. Od tamtego czasu zaszła zmiana pokoleniowa – dziś dodatkowo nimi często kierują. Coraz mniej Amerykanów jest bowiem zainteresowanych pracą naukową dla stanowych uniwersytetów, doktorat z perspektywą pozostania na uniwersytecie jest finansowo zupełnie nieatrakcyjny, gdy porównać go z pracą dla start-upów biotechnologicznych czy sektora Big Pharma.
Nie bez kozery i racji, ale i demonstrując niepokój, a to przy pokerze o tak dużą stawkę nie popłaca, członkowie Kongresu USA i federalne agencje bezpieczeństwa oskarżyli Chiny o budowanie potencjału badawczego poprzez zachęcanie amerykańskich naukowców do dzielenia się swoimi odkryciami. Niektórzy obwiniają administratorów amerykańskich uniwersytetów o brak egzekwowania przepisów, które wymagają od badaczy ujawniania zagranicznych funduszy i wzywają do ściślejszego nadzoru.
Uniwersytety nie poparły stanowiska władz twierdząc, że funkcjonariusze organów ścigania często ukrywają informacje o potencjalnych zagrożeniach na konkretnych kampusach, a rządowa 3-letnia inicjatywa zaangażowała się w nieuczciwe profilowanie rasowe naukowców chińskiego pochodzenia, porównywane do „polowania na czarownice”. A jest na kogo, bo dziś uczeni z doktoratem urodzeni w USA stanowią zdecydowaną większość (ponad 70 proc.) jedynie na kierunkach związanych z naukami społecznymi i humanistycznymi. Niewielką zaś większość mają w dziedzinie fizyki i nauk o ziemi (astronomia, geologia etc.). Biologia i rolnictwo – tu rodowitych Amerykanów jest połowa. Wśród inżynierów, informatyków i matematyków wyraźnie dominują ci, pochodzący „zza morza” – jak to się ujmuje w USA.
Nie tylko USA zaczyna mieć problem z chińskim wpływem na uniwersytety. Jak donosi portal „Politico”, w wyniku dochodzenia przeprowadzonego w drugiej połowie stycznia przez holenderskiego nadawcę NOS, Wolny Uniwersytet w Amsterdamie, czwarty co do wielkości w kraju, zwraca dotację przyznaną Międzykulturowemu Centrum Praw Człowieka (CCHRC), niezależnemu instytutowi badawczemu działającemu pod auspicjami tego uniwersytetu, ze względu na jego finansowe powiązania z Komunistyczną Partią Chin. A że metoda „płacę, wiec wymagam” jest stara jak świat, strona internetowa centrum przytacza poglądy popierające chińską politykę w kwestii praw człowieka.