„Wasza jednostka została zmilitaryzowana” – takie słowa 13 grudnia 1981 roku usłyszeli od wojskowych pracownicy Telewizji Polskiej. Choć w planach wprowadzenia stanu wojennego telewizja odgrywała szczególną rolę, władzom udało się utrzymać je w tajemnicy. W budynku przy pl. Powstańców Warszawy, skąd nadawano wszystkie programy informacyjne, zaskoczeni dziennikarze zastali żołnierzy. Zagubieni młodzi wojacy zajmowali jedno piętro budynku, śpiąc na piętrowych łóżkach i z braku pryszniców myjąc się w umywalkach.
Wprowadzenie stanu wojennego dla wielu pracowników telewizji oznaczało zwolnienie z pracy. Ci, którzy w telewizji zostali, wspominają specyfikę tamtych czasów: atmosferę podejrzliwości i lęk przed wszechwładzą znienawidzonych komisarzy, ale również przypadki bratania się z bezpieką, a nawet romanse młodych dziennikarek z żołnierzami.
Nerwowe telefony od prezesa
W telewizji stan wojenny zaczął się równo z wybiciem północy. O tym, że coś jest nie tak, najszybciej mogły przekonać się osoby pracujące przy emisji „Studia 2”, wielogodzinnego bloku programowego nadawanego we wszystkie wolne soboty. Do studia kilkakrotnie zadzwonił przewodniczący Radiokomitetu Władysław Loranc, dopytując, czy program na pewno skończy się o północy. Gdy północ wybiła, prezenterzy poinformowali, że kończą emisję z powodów technicznych. Telewizję opuszczali już w asyście żołnierzy.
Jednak większość pracowników TVP o stanie wojennym dowiedziało się dopiero rano. – Tego dnia miałem wolne i wybrałem się do Powsina, aby nakręcić etiudę filmową. Zaskoczyły mnie wozy wojskowe na ulicach. Dzień wcześniej byłem w pracy i nic nie wskazywało, że może dojść do tak dramatycznych wydarzeń – opowiada operator kamery Jerzy Ernst.
– 13 grudnia obudził mnie czteroletni synek. Powiedział, że nie ma „Teleranka” – wspomina z kolei jedna z dziennikarek, która pracowała wówczas w redakcji „Dziennika Telewizyjnego”. – Dopiero później od kolegów dowiedziałam się, że o północy z 12 na 13 grudnia nagle jakby wyłączono dopływ prądu i program w telewizji się urwał. Widzieli też ciężarówki z wojskowymi zajeżdżające na plac Powstańców i ul. Woronicza – mówi.
Dodaje, że jeszcze większym szokiem było dla niej to, co zastała w siedzibie TVP przy ul. Woronicza. – Było tam już około 30 osób. Generalicja zrobiła zebranie i poinformowała nas, że telewizja została zmilitaryzowana. Powiedziałam szefowi, że nie mogę być zmilitaryzowana, bo niedawno wyszłam za mąż za obywatela Wielkiej Brytanii. Zbladł i powiedział, że nie przyjmuje tego do wiadomości – wspomina.
Podobna atmosfera panowała w siedzibie TVP przy pl. Powstańców Warszawy. – Do budynku wpuszczano tylko te osoby, których nazwiskach znajdowały się na specjalnych listach. Gdy udało nam się wejść do środka, przekonaliśmy się, że wojskowi zrobili przeszukania we wszystkich pokojach. Z mojego biurka zginął kalkulator, który dostałem od autorów programu popularnonaukowego „Sonda”. Żołnierze liczyli chyba też na znalezienie deficytowego w tamtych czasach alkoholu – wspomina Marek Sitnik, który pracuje w telewizji do dziś.
Serial o szpiegach USA
Po wprowadzeniu stanu wojennego program telewizji został okrojony do pięciu godzin i dopiero z czasem był wzbogacany o propozycje propagandowe, przykładowo „Gdy ważą się losy narodu” albo „Dni nadziei, dni dramatu”. Wiele programów było produkowanych poza telewizją. W styczniu 1982 roku ruszyła emisja wyprodukowanego przez MSW serialu „Who is Who”, który był oparty na materiałach kontrwywiadu i prezentował „wywrotową działalność wywiadu amerykańskiego”.
Stan wojenny oznaczał więc dla pracowników telewizji całkowitą reorganizację pracy. W dużym stopniu dotknęła ona ekipę „Dziennika Telewizyjnego”. Pierwsze wydania nadawane były z tzw. bunkra przy ul. Żwirki i Wigury. Później studia „DTV” przeniesiono na ul. Woronicza, a budynek przy pl. Powstańców Warszawy przerobiono na laboratorium do wywoływania taśm.
Na „plac” dziennikarze wrócili po około miesiącu. – Okazało się, że zginęło sporo przedmiotów osobistych, a wiele materiałów archiwalnych uległo uszkodzeniu. Podobno zaginęła nawet taśma z oryginalnym przemówieniem gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Całe piętro budynku zajęli wojskowi, a sąsiedni Hotel Warszawa na swoją kwaterę przerobiło ZOMO – wspomina jedna z dziennikarek.
Po kilku tygodniach stanu wojennego na ostatnim piętrze budynku przy pl. Powstańców „zadomowiła” się też esbecja. – Mieli do dyspozycji dwa czy trzy pokoje. Wtedy nie było niczego na rynku, a oni mieli kawę, papierosy, markowy alkohol. Mieli też magnetowidy i kasety ze wszystkimi zakazanymi filmami. I część ludzi od nas się z nimi „zakumplowało”. Chodzili tam na plotki. A ci z MSW pytali „tylko”: co tam słychać, jakie są nastroje wśród pracowników? – mówi jeden z pracowników telewizji. – Kilka młodych dziennikarek romansowało też z przystojnymi wojakami – dodaje.
Suzin nie chce munduru
Już w pierwszych dniach stanu wojennego cywilni prezenterzy zaczęli występować w mundurach. Nie zdecydowali się jednak na to pod wpływem wojskowych, a dziennikarza Marka Tumanowicza, który był jedną z twarzy „DTV” stanu wojennego. – Uznałem, że ubranie prezenterów w mundur to niezły pomysł – mówił w 2008 roku w rozmowie z TVP Info. – Poszedłem z tym pomysłem do Stanisława Cześnina, ówczesnego redaktora naczelnego Dziennika, który z kolei przekazał to generałowi Albinowi Żyto, komisarzowi wojskowemu Radiokomitetu. Propozycja spotkała się z aprobatą – dodał.
Na mundurach niektórych dziennikarzy można było zobaczyć odznakę „Wzorowy Żołnierz”, którą w PRL przyznawano osobom wyróżniającym się m.in. „oddaniem sprawie Polski Ludowej, wysokim poziomem moralno-politycznym oraz wzorowym zachowaniem się w służbie i poza służbą”. Nasi rozmówcy wspominają, że po „umundurowaniu” część dziennikarzy postanowiło skorzystać z okazji i w ramach „bezpieczeństwa własnego” zaczęło upominać się o broń. Chełpili się później pistoletami.
Choć „Dziennik Telewizyjny” miał w społeczeństwie negatywny odbiór, umundurowani prezenterzy mieli swoich fanów. – Pod budynkiem telewizji często można było spotkać młode kobiety, które czatowały na kapitana Karola Nowakowskiego z redakcji wojskowej. Uchodził wówczas za nie lada przystojniaka – wspomina jeden z dawnych pracowników telewizji.
Od zasady chodzenia w zielonym mundurze były jednak wyjątki. Legendarny spiker TVP Jan Suzin wspominał, że gdy pojawił się taki pomysł, zapytał, czy ktoś wyobraża sobie w mundurze prezenterkę Edytę Wojtczak. Aby nie rzucało się w oczy, że prezenterka jest po cywilnemu, a jej partner już nie, zwolniono z tego obowiązku również Suzina.
Puste półki i zamieszki
Po wprowadzeniu stanu wojennego charakter pracy w „Dzienniku Telewizyjnym” zupełnie się zmienił. Czytane na wizji teksty przygotowywano w Urzędzie Rady Ministrów. Często zawierały odręczne poprawki generała Jaruzelskiego. – To było bardzo drobne pismo, denerwowałem się, żeby niczego nie przekręcić – wspominał Tumanowicz.
Również praca reporterów i operatorów telewizyjnych przestała przypominać normalną robotę sprzed 13 grudnia. – Na zdjęcia wyjeżdżaliśmy z oficerem siedzącym na przednim siedzeniu samochodu. Miał za zadanie ułatwiać nam przedostanie się przez wojskowe punkty kontrolne – opowiada Jerzy Ernst.
Dodaje, że praca w stanie wojennym, polegała głównie na realizowaniu materiałów interwencyjnych. – Robiliśmy kolejki przed pustymi sklepami, albo tematy o spekulantach, którzy na lewo sprzedawali kiełbasę – mówi. – Kiedyś pojechałem na lotnisko, gdzie wylądował samolot z darami radzieckich żołnierzy dla ich polskich kolegów. Okazało się, że „darami” była wódka i koniaki. Jeden z Rosjan powiedział mi: wiemy, że wasz generał nie pije, ale inni piją, a jedna butelka na miesiąc to strasznie mało – dodaje.
W materiałach telewizyjnych często wykorzystywano materiały operacyjne SB skierowane przeciwko opozycji. Wielu dziennikarzy wspomina dziś, że było to gorsze niż donoszenie. – Powiedzieli kiedyś nam, że jakiś członek „Solidarności” chce opowiedzieć w wywiadzie, iż był opłacany przez Amerykanów. Dla mnie to była śmierdząca sprawa, ale znalazł się ktoś, kto to zrobił – opowiada emerytowany pracownik telewizji.
Władza chętnie zapraszała też przedstawicieli mediów na prezentowanie swoich sukcesów w walce z buntownikami. – Pewnego razu pojechaliśmy na zdjęcia do willi Zdzisława Rurarza, jednego z dwóch dyplomatów, którzy po wprowadzeniu stanu wojennego odmówili powrotu od Polski – relacjonuje jedna z dziennikarek „DTV”. – W jego zarekwirowanej willi postanowiono zrobić przedszkole. I ówczesny wojskowy prezydent powiedział: „oby takich przedszkoli było jak najwięcej”. Nie zdawał sobie sprawy z dwuznaczności swojej wypowiedzi. Spodziewałam się, że tych słów nie puszczą na antenie. A tymczasem pięciu generałów zatwierdziło je i „chodziły” jeszcze w telewizji kilkanaście razy – dodaje.
Takie przypadki w telewizji zdarzały się często, bo główni dwaj wojskowi komisarze, gen. Józef Baryła i jego zastępca gen. Tadeusz Szaciło, słynęli z niekompetencji. Potrafili opóźnić emisję „Dziennika”, bo prezenter miał za długie baczki. Mimo permanentnej inwigilacji, co jakiś czas niepokorni podejmowali próbę walki z systemem. – Zdarzały się próby pokazania na wizji planszy z napisem „DTV łże jak łgał”. Żadna z nich się nie powiodła, a winowajcy zostali zatrzymani – opowiadał Marek Tumanowicz.
Raz jednak podobna akcja skończyła się sukcesem. – Przygotowywaliśmy materiał na wyjście Lecha Wałęsy z ośrodka internowania w bieszczadzkim Arłamowie. W tamtym czasie osobno nagrywało się obraz i dźwięk. Materiał trafił do szafy pancernej. Jednak w trakcie przegrywania dźwięku z taśmy magnetofonowej na emisyjną ktoś się podpiął i buchnął nagranie. Tego samego dnia dźwięk wyemitowało Radio Wolna Europa – wspomina Marek Sitnik.
„Uczciwy dziennikarz przyjmie każdą pracę” – ogłoszenie takiej treści ukazało się w „Życiu Warszawy”. Okazało się, że dał je jeden z najlepszych publicystów Jacek Maziarski
Gwiazdy na bruku
Dla wielu pracowników telewizji stan wojenny oznaczał jednak utratę pracy. 13 grudnia do telewizyjnych budynków wpuszczono tylko tych nielicznych dziennikarzy, techników i operatorów, których nazwiska znalazły się na listach przygotowanych w MSW. – Większą część dziennikarzy urlopowano i dopuszczano do pracy stopniowo – mówi historyk Grzegorz Majchrzak.
Według danych MSW, w ciągu pierwszych dwóch tygodni stanu wojennego na 7,5 tys. osób zatrudnionych w centrali Polskiego Radia i Telewizji dopuszczono do pracy zaledwie 2 tys. „Urlopowani” pracownicy otrzymywali 75 proc. średniego wynagrodzenia. Pensje pobierali w szkole przy ul. Joliot Curie pod okiem uzbrojonych żołnierzy.
Sytuacja zawieszenia trwała do początku 1982 roku. Wtedy ruszyła weryfikacja dziennikarzy, którą przygotowano na długo przed wybuchem stanu wojennego. Ogółem w środowisku dziennikarskim przeprowadzono ponad 10 tys. rozmów. Co dziesiąta osoba została zweryfikowana negatywnie. Kolejne 10 proc. dotknęły restrykcje w postaci zmiany stanowiska czy degradacji.
Jedną z wielu ofiar czystki w Radiokomitecie była Krystyna Mokrosińska, do niedawna szefowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, która pracowała wtedy w redakcji filmowej. – Z pracy wyrzucono mnie w marcu. Miałam na ukończeniu dwa filmy, które pozwolono mi sfinalizować. Po budynku telewizji eskortował mnie uzbrojony żołnierz. Gdy szłam z nim po korytarzach, niektórzy udawali, że mnie nie widzą. Było mi trochę smutno – wspomina.
Zwolnieni dziennikarze mieli duże problemy ze znalezieniem nowego zatrudnienia. „Uczciwy dziennikarz przyjmie każdą pracę” – ogłoszenie takiej treści ukazało się w „Życiu Warszawy”. Okazało się, że dał je jeden z najlepszych publicystów Jacek Maziarski. W końcu znalazł pracę w antykwariacie. Inni zamieniali swoje samochody w taksówki, szyli fartuchy, a nawet wyładowywali węgiel.
– Sami zaczęliśmy organizować dla siebie pośrednictwo pracy. To były zlecenia w szklarniach, przy ogórkach czy zbiorach truskawek. Ja sama wylądowałam w kwiaciarni, w której przepracowałam siedem lat. Jedyny plus jest taki, że nauczyłam się za robić bukiety – mówi Krystyna Mokrosińska.
Kilka lat później sytuacja jednak się odwróciła. Pod koniec lat 80. negatywnie zweryfikowani dziennikarze zaczęli wracać do pracy w mediach. Na bruku znalazły się za to gwiazdy „Dziennika” czasów stanu wojennego. W rozmowie z TVP Info Marek Tumanowicz wspominał, że trzy razy był zarejestrowany jako bezrobotny. Pracował jako stróż oraz szef ochrony. – Zielony ogon munduru ciągnął się za mną przez wiele lat – mówił.
Rafał Pasztelański, Wiktor Ferfecki
Pisząc artykuł korzystaliśmy z książki Sebastiana Ligarskiego i Grzegorza Majchrzaka „Polskie Radio i Telewizja w stanie wojennym”