Skoro po raz czwarty mu dziękują, można przypuszczać, że mało potrafi. Lecz skoro cztery razy go zatrudniali, wygląda na to, że potrafi wystarczająco dużo. Chyba, że tzw. kierownictwo klubu nie umie ocenić pracownika, albo samo nie wie, czego chce.
Zasadniczo prezesi oraz inwestorzy futbolu oczekują od trenera cudu. Tyle, że Legia jest obecnie na etapie walki o przetrwanie. Na żaden cud nad Wisłą się nie zanosi. W polskiej lidze cud gwarantowany to najczęściej cud kupiony.
Jednak tym razem Vukovicia wynajęto w celu załatania dziury na posadzie szkoleniowca i to miał powiedziane na początku. On pewnie liczył, że podniesie drużynę z kolan, lecz mógł się przeliczyć. Po nim nastanie kolejny trener, co wcale nie znaczy, że lepszy.
Nie można się dąsać
Trenerów i zawodników ocenia się po wynikach tyle, że wyniki osiąga drużyna, a trener stara się pomagać. Przeważnie bardzo się stara, choć raz wychodzi to lepiej, innym razem słabiej. Ważne jest, ile ma czasu. W polskim futbolu ma go niewiele.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Wymiany trenerów klubowych często następują szybciej niż kibice nauczą się ich nazwisk. A jak wiadomo od mieszania łyżeczką herbata nie staje się słodsza, co potwierdza sportowy poziom ekstraklasy, która nie jest ani ekstra ani z klasą.
Jednak trenerskie „chwilówki” jak ta Vukovicia zdarzają się z różnych powodów. Bo klub czy związek sportowy potrzebują czasu, żeby wybrać właściwego człowieka. Bo trener nie ma lepszych propozycji, więc przyjmuje ofertę.
Czy to go jakoś poniża lub deprecjonuje? Ale skądże, wręcz przeciwnie. W tym fachu sytuacje tymczasowe to rodzaj normy zawodowej. Każdy trener niejeden raz zmienia pracodawców. W swojej karierze zajmuje różne miejsca w szyku.
Pracuje w klubie. Pracuje z kadrą, często zaczynając od roli asystenta. Przez całą karierę walczy o pozycję i uznanie. Nie ma szans na jeden etat do emerytury. Musi wykorzystać każdą okazję, żeby się wykazać. A dobra robota procentuje.
Nie można się dąsać ani popadać w czarnowidztwo, gdy biorą człowieka na zastępstwo. To, co można, to zasuwać jak mrówa, dowodząc ile jesteś wart. I Vuković dokładnie to robi. Chociaż ma jakieś nazwisko i jakąś pozycję, stara się jak kadet, więc jeszcze nie wiadomo jak to się skończy.
Bez względu na to kto, i na jak długo, zatrudnia trenera, wystawia mu pozytywne referencje. Potwierdza, że jest potrzebny i zna się swojej pracy. W takich okolicznościach trener nie ma powodu, aby czuć się „zapchajdziurą”, bo to nie znaczy, że jest gorszy. To oznacza, że taki jest ten fach.
Jeden wynik, dwie oceny
Kategorie lepszy i gorszy nie należą w sporcie do określeń niewłaściwych czy obraźliwych. Są rdzeniem i celem tej gry. Pierwszy zawodnik na mecie jest najlepszy, reszta jest od niego gorsza i nie ma co ściemniać ani zmiękczać. I to mi się w sporcie najbardziej podoba.
Ta prosta i czytelna hierarchia wartościowania, w oparciu o zgodnie przyjęte zasady, w konkretnym obszarze działań. Ona dzisiaj funkcjonuje już chyba tylko w sporcie, bo życiu codziennym dawno została wypaczona i zdeprawowana, chociaż miała być wzorem cnót.
W sporcie nie ma, że tatuś załatwi. Nic nie znaczą układy partyjne czy koneksje towarzyskie. Beztalencie nigdy nie zostanie mistrzem. Koniunkturalny cwaniaczek – reprezentantem kraju tylko dlatego, że przyjaźni się z królikiem. Wartość trzeba potwierdzić własnym wysiłkiem i wynikami.
Rzecz jasna łatwiej to zrobić będąc zawodnikiem niż trenerem. Działaczy pomijam, bo oni podlegają hierarchii wykoślawionej, w której rządzi polityka i kasa. Za to wyniki trenera łatwiej jest zdeprecjonować. Łatwo uznać, że brakuje mu charyzmy lub kompetencji.