Zapas denaturatu, czyli rzeczy, które robimy „na wszelki wypadek”
piątek,
25 sierpnia 2023
Kryzys kubański w 1962 roku zapowiadał straszliwe wydarzenia. Wszyscy bali się, że będzie to pierwsza i ostatnia wojna nuklearna. Siostra i ja chyba byliśmy wtedy chorzy, bo mama nie mogła wyjść z domu, kiedy wszyscy wykupowali w sklepach mąkę, kaszę i cukier. Na wypadek trzeciej światowej wojny zostaliśmy bez żadnego prowiantu…
Są rzeczy, których nie lubimy robić, ale czasami – zmuszeni przez okoliczności lub nie do końca uświadomione lęki – z oporami je robimy. Tak było z robieniem zapasów w obawie przed pandemią. Odwlekałem, mówiłem wszystkim, że nie można ulegać panice, ale w końcu w obawie, iż będę jedynym z pustą spiżarnią, uległem i pojechałem do wietnamskiego sklepu po dwa worki ryżu. Do Turka wpadłem po kilogram zapasowej herbaty. W hipermarkecie poza makaronem udało mi się jeszcze kupić elektryczną kawiarkę i dwie duże paczki kawy.
Mydła zawsze w domu jest dużo, ale do szczęścia brakowało mi płynu dezynfekcyjnego. Wydawało się, że problem rozwiąże zakup baniaka z pięcioma litrami denaturatu w sklepie remontowo-budowlanym, ale zapach tego środka jest tak nieprzyjemny, że mam nadal prawie pełny pojemnik owego płynu. Niby ten odór był do przewidzenia, ale człowiek w lęku przed wirusem czy bakterią gotów jest się w denaturacie skąpać. Przynajmniej tak się na początku wydawało.
Ponieważ uważnie śledzę sytuację międzynarodową, to od jesieni 2021 roku spodziewałem się rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Jestem w stu procentach z Kongresówki i mój kod genetyczny uruchamia od razu pewne sygnały ostrzegawcze. Krótko mówiąc, jak Ruski mówi o pokoju i przyjaźni, to trzeba szykować prowiant. Przygotowania czyniłem wcześnie, nie zwracając uwagi na malkontentów. Poza nabyciem konserw, kupiłem kuchenkę spirytusową na ten nieszczęsny denaturat, i jeszcze jedną taką, żeby można było w niej nawet szyszkami palić.
Oczywiście, jak się zaczęła prawdziwa wojna, to wszystkie te zapasy poszły od razu na Ukrainę. Zostało mi tylko tych pięć litrów denaturatu, z którym nadal nie wiem co robić.
Paczka z DDT
Mój ojciec po doświadczeniach wojennych nienawidził robaków. Musiały mu podczas okupacji niemieckiej strasznie dokuczyć. Twierdził nawet, że Amerykanie wygrali wojnę dzięki DDT. W jego opowieściach była to najstraszniejsza broń na wrogów i robaki. I jednocześnie najwspanialsza, bo przynosząca ulgę i zwycięstwo.
Niemcy nie mieli DDT. Musieli więc wojnę przegrać z kretesem.
Kiedy świat stanął w obliczu groźby nowej wojny, ojciec był w Ameryce. Kryzys kubański w 1962 roku zapowiadał straszliwe wydarzenia. Globalne perspektywy nie były raczej różowe, bo wszyscy bali się, że będzie to pierwsza i ostatnia wojna nuklearna.
My, siostra i ja z mamą, siedzieliśmy wówczas pod Warszawą. Chyba nawet byliśmy chorzy, bo mama nie mogła wyjść z domu, kiedy wszyscy wykupowali w sklepach mąkę, kaszę i cukier. Na wypadek tej trzeciej światowej wojny zostaliśmy bez żadnego prowiantu.
Tam, daleko od nas w Ameryce, ojciec siedział, projektował drapacz chmur i obawiał się, że zaatakuje nas desant różnych robali i mikrobów. Postanowił, że w tej wojnie jego dzieci nie będą cierpieć z powodu robaków. Żadne paskudztwo nie miało prawa nas pogryźć i zarazić zakaźną chorobą. Kupił więc opakowanie DDT i przesłał je jak najszybciej do kraju, zanim nas rozdzieli linia globalnego frontu. I tak dostaliśmy ten cudowny środek i dzięki niemu mieliśmy szansę przetrwać tę wojnę.
Wiele lat później, po śmierci ojca, na pawlaczu mieszkania rodziców znalazłem głęboko ukryte opakowanie DDT. Przeleżało tam ponad 40 lat. Takie pudełko nadziei na przetrwanie w najstraszniejszych warunkach wojennej nędzy.
Z kolei babcia żony trzymała zapasy żywności w tapczanie. Później okazało się, że leżały one obok Azotoksu, polskiego odpowiednika DDT. Azotox tam leżał latami, bo w razie wojennego niebezpieczeństwa taki środek powinien być jak najbliżej. Ludzie, którzy przeżyli okupacyjny koszmar bali się dwóch rzeczy: głodu i insektów roznoszących choroby.
Mnie PRL też skaził, ale w inny sposób. Nie znoszę różnego rodzaju okazyjnych zakupów.
Kup pan złoty sygnet
Mniej więcej raz do roku na ulicy zaczepia mnie pewien pan. Obcokrajowiec. Za każdym razem mówi, że ma problemy z samochodem i nie wie, w którą stronę ma jechać, by trafić na Słowację. Grzecznie odpowiadam wskazując kierunek właściwej drogi. Pan nie wie, jak mi dziękować, więc próbuje mi wręczyć jakieś perfumy czy wodę kolońską, a może po prostu pudełko z czymś w środku. Nie podejmuję tej gry. Nie biorę nawet do ręki, bo wiem, że potem będę miał problem ze zwrotem tego pudełka. Bo jak wezmę, to potem będzie jeszcze jedno pudełko i jakaś „okazyjna” cena. Dziękuję grzecznie, kłaniam się, pan jest zdzwiony, bo mówię, że „pomogłem z serca”. Próbuje jeszcze mnie zatrzymywać, ale jest zaskoczony i bezradny.
W latach 90. ubiegłego wieku bardzo często zaczepiali mnie mężczyźni, którzy najpierw w dobrze wyćwiczony sposób schylali się przede mną, by po chwili poinformować, że u mych stóp znaleźli niezwykle cenną, złotą obrączkę, sygnet lub – rzadziej – pierścionek z diamentem. Oczywiście, dzieląc się wiadomością o tym wspaniałym znalezisku, proponowali jednocześnie bardzo korzystne warunki odsprzedaży. Okoliczności pozwalały na dawanie im różnych odpowiedzi, co bardzo urozmaicało i uatrakcyjniało tę grę. Zatem były z mojej strony stwierdzenia typu „ma pan wielkie szczęście” i „gratuluję”, po „nie mogę pana ograbić” lub „powinien pan iść z tym do specjalisty, to mi wygląda na zabytkową rzecz”. Zasada jest jedna: przy takim człowieku nie można nie tylko wyciągać portfela, ale nawet myśleć o sięgnięciu po pieniądze.
Były i nadal są jednak inne „okazyjne zakupy”, od których wykręcić się trudniej.
W owych latach 90. pojawiły się różne firmy specjalizujące się w sprzedaży bezpośredniej. Niektóre były nawet znanymi zachodnimi, inne były mniejsze. Ich popularność wynikała często z tego, że normalny rynek w Polsce dopiero się odtwarzał. Ludzie polowali na różne produkty, ale też sami szukali różnych sposobów zatrudnienia. Do sprzedania były kosmetyki, środki czystości bio i nie „bio”, preparaty do odchudzania, sprzęt elektroniczny, gospodarstwa domowego i wiele innych rzeczy.
Lepiej przyzwyczaić się do życia w stanie zagrożenia wtedy, gdy nie jest jeszcze źle – mówi socjolog, prof. Michał Wróblewski.
zobacz więcej
Podobny mechanizm zadziałał przy sprzedaży ubezpieczeń emerytalnvch OFE i na życie. Zwykle w tym systemie ktoś znajomy lub kuzyn został ubezpieczycielem lub komiwojażerem i próbował sprzedawać swój produkt w kręgu rodzinno-przyjacielskim. I zwykle na tym kręgu się kończyło.
Przypominało to trochę działanie osób, które w czasach PRL wyjeżdżały na egzotyczne wycieczki i po powrocie wszystkim znajomym sprzedawały różne pamiątki. Kupowało się to po to, by im nie robić przykrości, bo najczęściej atrakcyjność tych przedmiotów była – jak to się mówi – średnia. Nie odmawiało się, bo a nuż w przyszłości będzie się coś potrzebowało i wtedy ten znajomy będzie wredny i odmówi.
Wraz z pojawieniem się internetu ten rodzaj sprzedaży istnieje w różnych formach na specjalnych portalach handlowych, które pełnią współcześnie rolę elektronicznych bazarów. Początkowo byłem nieufny tym formom zakupów, mówiąc – pewnie jak większość – że wolę oceniać produkt „organoleptycznie”. Dotknąć, zobaczyć prawdziwą barwę. Ale z biegiem czasu, czyli szybko, pogodziłem się z taką formą relacji sprzedający-kupujący. I często jest to rozwiązanie najlepsze. Na przykład kiedyś potrzebowałem starej książki do pracy. Zamówiłem ją przez internet. Koszt był niższy od ksero. A ja jeszcze zaoszczędziłem czas związany z pobytem w bibliotece.
Milicjant na gapę
Oszczędzamy też na… podróżach. Nie tylko czas. Kiedyś, w latach 80. jechałem „na łebka” do Lublina. Był to mikrobus. Z przodu siedział kierowca i konwojent, ale chyba nie miał nic do konwojowania poza teczką z fakturą, bo my „łebkowicze” zajęliśmy cały tył nyski. Przez krótki odcinek jechał nawet milicjant jako pasażer, ale on był na gapę, bo nie zapłacił za drogę, a nikt nie miał odwagi zwrócić mu uwagi. Tak sobie jedziemy, a w pewnym momencie mija nas pekaes – nowy, świecący, piękny autobus. W ogóle super. I konwojent na ten widok mówi do kierowcy: „Popatrz, takie do Zamościa latają”.
Mam kłopot z przyzwyczajeniem się do aplikacji komunikacyjnych. Dla człowieka, który kiedyś sporo jeździł po Polsce „na łebka:”, powrót tej formy w wersji, w której machanie ręką przy drodze zamieniam na kontakt przez aplikację cyfrową, jest niełatwe. Lubiłem korporacje taksówkarskie, miałem swoich ulubionych kierowców, ale teraz to odchodzi w przeszłość. Coraz trudniej zamówić taksówkę. Coraz częściej słyszę najpierw, że będzie za dwadzieścia minut, a potem, że może jej nie być wcale, z pytaniem: czy będę jeszcze czekał? Ano, nie będę.