Teraz jednak nadchodzą wybory prezydenckie, a wraz z nimi czas przewartościowania dotychczas prowadzonej przez Stany Zjednoczone polityki w wielu dziedzinach. Także w tej dla nas najważniejszej. Więc jak? Amerykańska opinia publiczna coraz bardziej chciałaby ograniczenia zaangażowania w wojnę Ukrainy z Rosją, Donald Trump i Vivek Ramaswamy licytują w tej kwestii wysoko, więc może i Joe Biden chciałby coś zalicytować, a grupa intelektualistów wskazywałaby drogę?
Przygnieciony tymi refleksjami odświeżyłem stronę i zobaczyłem z ulgą, że padłem ofiarą redakcyjnej pomyłki. Nazwisko autora pojawiło się wreszcie na ekranie. Był nim rosyjski dziennikarz i analityk, często goszczący na łamach zachodnich czasopism, Andriej Kolesnikow. Wspomnienie o „wielkości rosyjskiego narodu” i refleksja o tym, że to Zachód przez swoją agresywną politykę odwiódł Rosję od marszu ku demokracji, więc teraz – w domyśle – powinien swój błąd naprawić, nabrały właściwych proporcji. To po prostu jeden z wielu głosów w demokratycznej debacie. W dodatku głos Rosjanina. Antyputinisty, ale Rosjanina. Żaden manifest.
Mechanizm psychologiczny, który kazał mi doszukiwać się drugiego dna tam, gdzie chodziło o zwykłe redakcyjne niedopatrzenie, prędko zresztą naprawione, jest jednak znamienny. Ukazuje polską, a może i środkowoeuropejską obawę przed zdradą Zachodu, przed nagłym przestawieniem biegunów, obawę, że przy wszystkich swoich zbrodniach i totalitarnych ekscesach, to jednak Rosja okaże się dlań partnerem, z którym należy się liczyć i którego wielkość należy uznać, a my – jeszcze niedawno z nadzieją patrzący na przybycie sojuszników – teraz będziemy oglądać ich odejście, choćby symboliczne. Obawę irracjonalną, bo proces naszej integracji z Zachodem zaszedł zbyt daleko, aby go można było łatwo odwrócić, ale tkwiącą gdzieś głęboko w naszym politycznym DNA.
Jest to jednocześnie obawa przed tym, że Zachód uzna nas za „nie do końca swoich”, zaś Rosja zostanie przezeń pewnego dnia powitana jako przebudzony wreszcie z totalitarnego snu upragniony partner. Charakterystyczne jest tu zacytowane przez Kolesnikowa zdanie Strobe Talbotta, jednego z architektów polityki wschodniej Waszyngtonu w czasach post-radzieckich, który tak pisał o pomyśle Kennana: „koncepcja powstrzymywania nie była pomyślana jako niekończący się klincz; miała dać Rosjanom czas na to, aby przestali być Sowietami”.
Nieco mi to przypomina obejrzaną niedawno historię młodego mordercy, który zabił w swojej wiosce kobietę i dziewięcioletnie dziecko, został osądzony, z więzienia trafił do oddziałów Wagnera, na froncie przeżył przepisane sześć miesięcy, zgodnie z umową odzyskał wolność, wrócił do swojej wioski i chciałby żyć normalnie. Uśmiecha się do reporterki i mówi do niej: „Proszę się mnie nie obawiać, jestem miłym człowiekiem”. Być może moja przesadna reakcja na redakcyjne niedopatrzenie w „Foreign Affairs” wynikała z podświadomej obawy przed pozostaniem pod jednym dachem razem z tym zagadkowo uśmiechniętym młodzieńcem? A także z tego, że jako regularny czytelnik pisma nie widziałem w nim nigdy tekstu polskiego autora pokazującego świat z perspektywy narodu uwolnionego z rosyjskiej opresji, wielokrotnie natomiast napotykałem teksty autorów rosyjskich, jak Kolesnikowa, którzy zajmowali się tłumaczeniem świata z punktu widzenia „wielkiego narodu rosyjskiego”?
ODWIEDŹ I POLUB NAS Tłumaczeniem, które oczywiście szczegółowo i wyczerpująco opisywało przewinienia rosyjskie, jednak zwykle, rzecz jasna w imię analitycznej uczciwości, dorzucało kilka zastanawiających uwag na temat odpowiedzialności Zachodu za to, co działo się w rosyjskich umysłach. Echa postawy Kennana, który winił poszerzenie NATO za wzrost totalitarnych tendencji w Rosji, można bowiem odnaleźć w nieoczekiwanych miejscach.
W kilka miesięcy po rozpoczęciu inwazji na Ukrainę think tank Europejskiej Partii Ludowej, Wilfred Marten Centre for European Studies, opublikował dokument mówiący o tym, jak powinny wyglądać przyszłe stosunki Europy z Rosją po upadku Putina. Jego autorzy całkiem słusznie stwierdzali, że gdyby stało się tak, że w Rosji upadnie dyktatura i zmiany pójdą w kierunku stworzenia jakiejś formy rządów przejściowych na drodze do demokracji, to Unia Europejska powinna być na to gotowa i postępować według ustalonego wcześniej planu. Dlaczego sytuacja polityczna w Rosji miałaby ewoluować w stronę demokracji, autorzy raportu nie wyjaśniali, albo po prostu nie potrafili wyjaśnić. Podobnie, jak Kolesnikow i tylu innych politologów, po prostu projektowali swoje nadzieje na rzeczywistość.
Oni zresztą także posługiwali się metaforą „czarnego łabędzia”, który nadleci niespodziewanie i zmieni wszystko w sposób, jakiego nikt nie był w stanie przewidzieć. Wańkowicz celnie nazwał taką postawę chciejstwem, nie sposób jednak odmówić racji tym, którzy pragnęliby dać politykom do ręki narzędzia przydatne na wypadek, gdyby wydarzenia potoczyły się korzystnym dla Europy kierunku i zyskałaby ona możliwość jakiegoś, choćby niewielkiego, wpływu na ich rozwój. Nie rozważania nad prawdopodobieństwem nastania w Rosji demokracji są tu więc najważniejsze, ale znowu – podobnie jak u Kennana – analiza przyczyn jej obecnej politycznej degrengolady.
Otóż, według tego dokumentu, Unia Europejska powinna mieć decydującą rolę dla ustabilizowania demokracji w Rosji między innymi dlatego, że – uwaga! – można jej przypisać część winy za odejście tego kraju od demokracji przed dwiema dekadami. Dokładny cytat brzmi tak: „Stosunkowo szybka ścieżka przystąpienia do Unii Europejskiej i NATO zaoferowana krajom wschodniej Europy kontrastowała z tym, że dla Rosji jasno takiej ścieżki nie wyznaczono.