Ekologizm to już nie tylko ideologia, lecz i quasi-religia. Przejaw takiego stanu rzeczy możemy znaleźć w twórczości reżyser „Pokotu”.
zobacz więcej
Ta produkcja przedstawiająca kryzys migracyjny na granicy polsko-białoruskiej jest bardzo nierówna. Choć szczerze mówiąc spodziewałem się, że będzie dużo gorzej. W pamięci miałem inny politycznie zaangażowany obraz Holland, a mianowicie „Pokot”, który się okazał po prostu gniotem. Niemniej został nagrodzony na festiwalu Berlinale w 2017 roku jako „najlepszy film otwierający nowe perspektywy”. Jak mniemam, jurorzy uznali, że należy uhonorować tę produkcję za zawarte w niej, słuszne z ich punktu widzenia, lewicowo-newage’owe przesłanie.
Myślałem zatem, że z „Zieloną granicą” jest podobnie. Niedawno na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji otrzymała ona Nagrodę Specjalną. A jak wiadomo, wśród światowych elit kulturalnych roi się od rozmaitych „galerników wrażliwości”, którzy pochylają się nad niedolą migrantów z Azji i Afryki, pozostając ślepymi na całą złożoność sytuacji.
I rzeczywiście w „Zielonej granicy” nie brak słabizny. Chodzi przede wszystkim o toporną publicystykę, która daje o sobie znać w dialogach Polaków – zarówno tych „dobrych”, jak i tych „złych”. Do tego dochodzi marna gra Mai Ostaszewskiej i Macieja Stuhra – aktorów, którym przecież trzeba zawieszać poprzeczkę wysoko. Właściwie grają oni samych siebie. Ostaszewska ośmiesza się swoją egzaltacją, natomiast Stuhr żenująco wypada jako żałosny frustrat pomstujący na prawicową władzę w Polsce.
Ale wątek dramatu, który jest udziałem oszukanych przez reżim Aleksandra Łukaszenki egzotycznych przybyszów, to akurat mocna strona „Zielonej granicy”. Trudno oprzeć się współczuciu wobec kobiet w ciąży oraz dzieci, nad którymi pastwią się mężczyźni w mundurach – i ci po polskiej stronie granicy, i ci po białoruskiej. I jednocześnie człowieka ogarnia wściekłość na polityków, którzy do takiego stanu rzeczy dopuścili.
Sugestywne sceny okrucieństwa świadczą jednak o tym, że Agnieszka Holland jest nie tylko wybitną artystką w swoim fachu. Ona po prostu bardzo sprawnie uprawia socjotechnikę w służbie określonej opcji politycznej (przy czym nie chodzi o konkretną partię, lecz o formację światopoglądową).
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Problem z takimi dziełami kultury jak „Zielona granica” polega na tym, że one skutecznie odwołują się do tego, co w człowieku szlachetne, a zarazem zakłamują rzeczywistość. Biorą bowiem pod uwagę wyłącznie jej fragment bez uwzględnienia całej reszty.
Tą resztą jest brutalna proza życia, której dużo trudniej się broni niż romantycznej walki z wszelkim uciskiem. Do „galerników wrażliwości” nie dociera, że powinności, jakie spoczywają na państwie, wymagają od niego używania również środków przymusu. A to zawsze jest obarczone ryzykiem błędów i nadużyć. Tyle że z tego powodu organom państwa odpowiedzialnym za jego bezpieczeństwo nie wolno rezygnować ze swoich priorytetowych zadań. Do nich zaś należy przeciwdziałanie hybrydowym atakom ze strony wrogich sąsiadów. Tak właśnie było jesienią 2021 roku. To nie kobietom w ciąży i dzieciom polska Straż Graniczna musiała stawić opór, ale masie silnych mężczyzn.
Inicjatywa reżimu białoruskiego była obliczona na to, że polska służba graniczna znajdzie się w pułapce: wywiązywanie się przez nią ze swoich obowiązków ściągnie na nią oskarżenia ze strony obrońców „praw człowieka” o to, że poniewiera „uchodźcami”. I tak się właśnie stało.
A nad polską debatą publiczną wciąż się unosi widmo Iwana Karamazowa. I niejednemu Polakowi ma ono do powiedzenia: ty przebrzydły, zakłamany katoliku, bezpieczeństwo tej twojej Polski nie jest warte nawet jednej łzy na policzku syryjskiego dziecka.
„Galernicy wrażliwości” znają się przecież na moralnym i emocjonalnym szantażu.
– Filip Memches
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy