Według rozpowszechnionej opinii, budowa systemu autorytarnego w Rosji po rozpadzie ZSRR zaczęła się wraz z pierwszą prezydencką kadencją Władimira Putina. Wcześniej, do roku 1999, głową państwa rosyjskiego był Borys Jelcyn – polityk uchodzący za orędownika rozwiązań liberalnych i demokratycznych.
Taka wersja zdarzeń wyłania się choćby z nakręconego w roku 2018 dokumentu – emitowanego również w TVP Kultura – „Świadkowie Putina” w reżyserii Witalija Manskiego. Dziś ten rosyjski filmowiec mieszka w Rydze, a w Rosji figuruje na liście „agentów zagranicznych”. Ale w roku 2000 pracował przy pierwszej prezydenckiej kampanii wyborczej Putina. Zebrane wtedy materiały wykorzystał później w swojej produkcji, która odsłania kulisy zmiany władzy w Rosji u progu XXI wieku.
W filmie Manskiego Jelcyn okazuje się rozczarowany początkiem prezydentury Władimira Putina. Jest tam symboliczna scena, w której słucha nowego hymnu Federacji Rosyjskiej. Przypomnijmy, z inicjatywy Putina – żerującego na nostalgii wielu Rosjan za sowiecką przeszłością – przywrócono melodię z czasów sowieckich, lecz do nowego tekstu – sławiącego już nie ZSRR, ale państwo rosyjskie. Na twarzy Jelcyna, który w roku 1991 grzebiąc Związek Sowiecki deklarował chęć zerwania z sowieckim dziedzictwem, pojawia się konsternacja. Nowy hymn polityk komentuje jednym słowem: „Czerwoniutko”.
Tyle że „Świadkowie Putina” jednocześnie przypominają, iż obecny prezydent Rosji objął schedę z namaszczenia swojego poprzednika. I znamienne, że kiedy po raz pierwszy ubiegał się o fotel gospodarza Kremla, to cieszył się poparciem ludzi postrzeganych wtedy jako liberałowie i demokraci. W dokumencie widać osoby, które w roku 2000 były w sztabie wyborczym Putina. To między innymi Ksenia Ponomariowa, Gleb Pawłowski, Michaił Kasjanow. Ich późniejsze drogi były różne, ale jedno ich łączyło – każde z tej trójki w końcu z Putinem się rozstało.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Można zatem śmiało twierdzić, że epoka putinowska to kontynuacja epoki jelcynowskiej. Czyżby zatem opowieść o Borysie Jelcynie jako polityku, który chciał pchnąć Rosję na ścieżkę liberalnej demokracji w stylu zachodnim była nieprawdziwa? Żeby odpowiedzieć na to pytanie trzeba cofnąć się do tego, co się działo 30 lat temu. Wówczas – na przełomie września i października 1993 roku – rozegrały się na ulicach Moskwy dramatyczne, krwawe wydarzenia, które przeszły do historii jako „rozstrzelanie Białego Domu”.
Wtedy to siły podporządkowane prezydentowi – jednostki resortu spraw wewnętrznych, wojsko – szturmowały zbrojnie siedzibę Rady Najwyższej, czyli dwuizbowego parlamentu rosyjskiego. Ten gmach nazywany jest właśnie Białym Domem. Dziś to siedziba rządu Federacji Rosyjskiej.
Podłożem konfliktu, o którym mowa, był system dwuwładzy, który się ukształtował po rozpadzie ZSRR. Od roku 1991 Rosja budowała swoją nową państwowość. Ale wciąż funkcjonował relikt ustroju sowieckiego, jakim były dwa organy: Zjazd Deputowanych Ludowych i wybierana przezeń Rada Najwyższa. Stała się ona bastionem polityków, którzy – podważając linię prezydenta i rządu – de facto próbowali paraliżować te ośrodki władzy.
Przy czym należy tu zaznaczyć, że Zjazd Deputowanych Ludowych miał jak najbardziej demokratyczną legitymację (nabrało to znaczenia po tym, gdy na przełomie lat 80. i 90. Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego utraciła w ZSRR monopol polityczny). Ta okoliczność miała stanowić istotny argument dla Rady Najwyższej, gdy doszło do jej starcia z prezydentem.