Polacy zbyt często ulegają słabeuszom jak Gruzja. Pokutuje nasza narodowa mentalność
sobota,13 czerwca 2015
Udostępnij:
„Kiełbasy do góry i ładujemy frajerów w kakao!” – prymitywne słowa byłego selekcjonera Janusza Wójcika stały się przez lata podstawą polskiej myśli szkoleniowej dotyczącej motywacji przed meczami. Często bezzasadne przekonanie o naszej wyższości doprowadziło do wielu koszmarnych klęsk drużyny narodowej. Co gorsza, nasi piłkarze na ogół nie wyciągają z nich wniosków. Jak będzie w sobotnim spotkaniu z Gruzją w eliminacjach mistrzostw Europy?
Lista fatalnie rozegranych meczów biało-czerwonych jest długa i wcale nie dotyczy tylko zamierzchłej historii. Takie – niektórzy nazwali by je wpadkami, choć częstotliwość ich występowania jest podejrzanie wysoka – przytrafiają się również teraz, z Robertem Lewandowski, Wojciechem Szczęsnym i pozostałymi asami.
Zgubny minimalizm
Po części wynika to z faktu, że polscy zawodnicy i trenerzy są niezrównani w jednym – często nie popartym faktami przekonaniu o własnej wyższości oraz podejściu, że takie spotkania same się wygrywają. Minimalizm w połączeniu z lekceważeniem to kombinacja wróżąca porażkę. W dodatku te czynniki potrafią być tak delikatnie zakamuflowane, że można odnieść wrażenie, iż tylko pech pozbawia kadrę zwycięstwa. O pechu jednak nie ma mowy, klasowa drużyna po prostu musi stwarzać i wykorzystywać sytuację jak gra ze słabeuszami. Jeżeli tego nie potrafi, nie jest klasowa.
Do tego potrafią również dojść czynniki historyczne – spadkobiercy odnoszących sukcesy graczy Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka lada moment znów będą wielcy. Sęk w tym, że nowe pokolenia piłkarzy nie zyskują sukcesów w spadku, muszą na nie od nowa zapracować. Najczęściej nie potrafią.
Problemem Polaków jest przekonanie, że wychodzą na boisko z dodatkowym handicapem – chwalebną przeszłością. Nie wiedzą, że ten czynnik już nie działa. Rywale nie podchodzą do spotkań z nami ze strachem, że muszą zmierzyć się z następcami Roberta Gadochy czy Kazimierza Deyny. Najpewniej już ich nie pamiętają, nie znają. Grają jak potrafią, nadrabiając niedobór umiejętności zaangażowaniem, którego naszym brakuje.
„Squadra materasso”
Włosi nazywają słabeuszy „squadra materasso”. To zespoły, które można pokonać leżąc w trakcie meczu na materacu. Dziw bierze, że podobnego określenia nie ma w Polsce. Funkcjonuje za to wulgarny zwrot Wójcika. Przepełnione butą zdanie zapewne będzie przypominane jeszcze przez długie lata, tak jak i jeszcze długo powinniśmy zbierać cięgi od „frajerów”.
Problemem Polaków jest przekonanie, że wychodzą na boisko z dodatkowym handicapem - chwalebną przeszłością. Nie wiedzą, że ten czynnik już nie działa
Robert Lewandowski ma problemy z mobilizacją na mecze ze słabymi rywalami (fot. PAP/Bartłomiej Zborowski)
Historia „niewytłumaczalnych porażek” sięga drugiej połowy lat 80. i przełomu 90. roku ubiegłego wieku. Na powolny upadek polskiego futbolu miały wpływ trzy czynniki. Po pierwsze – odchodzące najlepsze pokolenie piłkarzy, ze wspomnianymi Gadochą, Deyną, Grzegorzem Latą i innymi.
Drugim czynnikiem była więdnąca polska gospodarka. Przejście do gospodarki wolnorynkowej i zmiana systemu politycznego spowodowały zamęt, w którym rodzimy futbol – piłkarze, kluby, działacze, reprezentacja itd. – nie potrafił się odnaleźć. Swoją drogą dostosowywanie się do nowej rzeczywistości z mentalnością z poprzedniego systemu zaowocowała gigantycznych rozmiarów aferą korupcyjną.
Klątwa Bońka
Po trzecie, doszła klątwa Zbigniewa Bońka. – Wszystkim się w głowach poprzewracało. Już sam awans do mistrzostw jest wielkim sukcesem i że jeszcze zatęsknimy za polskimi awansami – powiedział ówczesny gwiazdor reprezentacji po porażce z Brazylią 0:4 w 1/8 finału mundialu w Meksyku w 1986 roku. Rzeczywiście, aż 16 lat minęło zanim biało-czerwoni ponownie awansowali do mistrzostw świata w Korei i Japonii.
Mecz będący synonimem piłkarskiej niemocy reprezentacji Polski jak na ironię został wygrany, ale jego okoliczności są kompromitujące i do dziś odbijają się czkawką jego antybohaterom. 28 kwietnia 1993 roku zespół Andrzeja Strejlaua podejmował na stadionie Widzewa w Łodzi San Marino w eliminacjach mistrzostwa świata w USA, które zaplanowano na następny rok.
15 tysięcy widzów ostrzyło sobie zęby na popis strzelecki gospodarzy. W pierwszej połowie owszem stworzyli sobie dwie świetne okazje, ale nie byli w stanie pokonać Pierluigiego Benedettiniego, kierowcy autobusu. Kierowcy autobusu w sensie dosłownym, to było jego zajęcie, z którego żył. Stosowane w futbolu określenie o dramatycznej obronie w postaci „parkowania autobusu w polu karnym” w tym przypadku nie miało zastosowania. Sanmaryńczycy grali otwarty futbol, również przed przerwą mieli dwie wyborne sytuacje podbramkowe.
Ręka Furtoka
Po pierwszej połowie goście – z jednym zawodowym piłkarzem w składzie – zwietrzyli szansę. Zorientowali się, że trafili na zespół, któremu mogą urwać punkty. Zaczęli grać ostrożniej. Ich zaangażowanie mogłoby zostać nagrodzone remisem gdyby nie błąd sędziego. W 70 minucie Roman Kosecki dośrodkował piłkę z prawej strony, zaś Jan Furtok niczym siatkarz wpakował ją do siatki po uderzeniu ręką.
Przejście do gospodarki wolnorynkowej i zmiana systemu politycznego spowodowały zamęt, w którym rodzimy futbol nie potrafił się odnaleźć.
Ile goli strzeli Robert Lewandowski? Jak mocno uciekniemy w tabeli grupy D rywalom? Kibice są pewni, że Polacy wygrają z Gruzją w meczu eliminacji Euro 2016. Ku przestrodze przypominamy największe potknięcia naszej reprezentacji.
Król strzelców Bundesligi z 1991 roku nie poszedł w zaparte, ale nie przyznał wprost, że zagrał nieprzepisowo. – Sędzia stał bliżej i widział to lepiej, a więc jeśli uznał poprawność bramki, to chyba tak było – skomentował po końcowym gwizdku. Pozostał wstyd i punkt odniesienia dla innych meczów.
Nie ma sensu opisywanie tych wszystkich 0:0 z Egiptem, 2:2 z Gwatemalą, 0:0 z Cyprem za czasów Andrzeja Strejlaua, 0:0 z Azerbejdżanem 1995 za Henryka Apostela i tak dalej. Nawet takie koszmarki jak 0:2 z Łotwą za Bońka, 0:1 z Armenią za Leo Beenhakkera, 1:4 z Białorusią za Jerzego Engela czy 0:1 z Litwą i 0:2 z Ekwadorem za Pawła Janasa to są już stare dzieje. Nie miały prawa się przytrafić, a już na pewno nie w takim nagromadzeniu, ale to już piłkarska historia.
Cezura czasu
Formę drużyny można oceniać tylko na podstawie najświeższej historii. 10 Pucharów Europy Realu Madryt robi wrażenie, ale na kronikarzach – 6 z nich Królewscy zdobyli w latach 50. i 60., a tamtej drużyny już nie ma. Nie ma nawet zespołu triumfującego trzykrotnie w tych rozgrywkach w latach 1998-2002. Jest jeden triumf w Lidze Mistrzów, wywalczony w zeszłym roku. Bardziej wiarygodne są cztery Puchary Europy Barcelony zdobyte w latach 2006-2015. W ramach jednego pokolenia piłkarzy.
W ostatnich latach przytrafiały nam się cudowne zwycięstwa – 2:0 z Niemcami, 2:1 z Argentyną. To chlubne, choć nieliczne, przykłady zaangażowania polskich zawodników. Częściej zdarzały się jednak kompromitacje. Z tymi samymi zawodnikami w składzie.
9 czerwca 2009 roku zespół Leo Beenhakkera szczęśliwie zremisował z Irakiem 1:1. Mohammed Kassid, bramkarz reprezentacji kraju, w którym od lat toczy się wojna, nie napracował się przy strzałach wschodzącej gwiazdy polskiego futbolu Roberta Lewandowskiego.
Obraz beznadziei
Dwa lata później w Kownie ten sam Lewandowski, wówczas już as Borussii Dortmund nie był wstanie pokonać kolejno Zyndrunasa Karcemarskasa i Ernestasa Setkusa. Kadra Franciszka Smudy przegrała z Litwą 0:2, mając w składzie takich zawodników jak Jakub Błaszczykowski, Łukasz Piszczek, Kamil Glik. Obrazu beznadziei dopełniła postawa polskich kibiców, którzy wszczynali burdy i demolowali stadion.
Skrót meczu Litwa – Polska 2:0
Mohammed Kassid, bramkarz reprezentacji kraju, w którym od lat toczy się wojna, nie napracował się przy strzałach wschodzącej gwiazdy polskiego futbolu Roberta Lewandowskiego
Fatalnie wypadł też debiut następcy Smudy – Waldemara Fornalika. 0:1 z Estonią z sierpnia 2012 roku to przykład meczu, o którym zawodnicy i kibice chcieliby jak najszybciej zapomnieć. Miało być otarcie łez po klęsce w Euro 2012. Lewandowski, Błaszczykowski, Piszczek czy Marcin Wasilewski byli tłem dla Alo Bärengruba z Nomme Kalju czy Sandera Puriego z Lombardu Papa.
Do tego dochodzi cała masa zremisowanych, a nawet zwycięskich spotkań, w których oglądanie gry naszej kadry było czynnością co najmniej męczącą. Polscy piłkarze zbyt często bowiem dostosowują się stylem do przeciwników, zamiast grać „swoje”. Między innymi to odróżnia naszą drużynę narodową od czołowych ekip.
„Siknij mu śliną”
Nieprzypadkowo nazwisko Roberta Lewandowskiego było wyróżniane. Trudno nie odnieść wrażenia, że ten piłkarz, jeden z najlepszych napastników w Europie, w reprezentacji jest cieniem samego siebie z zespołu klubowego. Gole strzela głównie największym słabeuszom, pokroju Gibraltaru, San Marino czy Singapuru. Z drużynami, przeciwko którym powinien brylować, najczęściej zawodzi, znika.
To co kuleje w takich meczach to mobilizacja. Zwycięstwo to bowiem żaden honor. Wiele zależy nie tylko od mentalności zawodników, ale także od przemowy selekcjonera przed pierwszym gwizdkiem. Prymitywne zwroty Wójcika działały, także jego nietypowe zachowania w szatni opowiedziane dziennikarzom „Przeglądu Sportowego” Łukaszowi Olkowiczowi i Piotrowi Wołosikowi przez Jacka Bąka. Trener miał zaglądać piłkarzom w zęby, żeby ocenić, który ma największą przerwę między jedynkami. Jak już znalazł, zaczął instruować, jak ma zdeprymować przeciwnika: „Misiu, siknij mu śliną między oczy na dzień dobry, niech się boi".
Z papierosem do szatni
Szkoleniowiec jednego z najlepszych polskich zespołów klubowych w historii, Widzewa z lat 80., Jacek Machciński potrafił po prostu wejść z papierosem do szatni i prowokacyjnie zapytać graczy: „Co wy ch... umiecie?! Proszę, pokażcie teraz, jakie jesteście cwaniaczki! Skład znacie, co wam będę mówił”.
Takiej energii potrzebują przez cały mecz nasi reprezentanci. Nie tylko w sobotnim spotkaniu z Gruzją, ale wszystkich. Zwłaszcza, że motywacji nigdy nie brakuje słabszym przeciwnikom. Piłkarze takich reprezentacji wiedzą, że to szansa, żeby się pokazać, wypromować, albo choćby utrzeć nosa faworytom.
Adam Nawałka będzie musiał pilnować, żeby jego zawodnicy przez cały czas o tym pamiętali. Mówi się, że poziom na świecie się wyrównuje. To prawda. Tylko, że zespoły z futbolowej prowincji gonią peleton znacznie szybciej niż ten ucieka. W sobotę na Stadionie Narodowym biało-czerwoni muszą być czujni non stop. Gruzini to nie „squadra materasso”.
Zdjęcie główne: Reprezentanci Polski nie mogą zlekceważyć Gruzinów (fot. PAP/Bartłomiej Zborowski)