Po godzinach

Niedoszły księgowy z Kenii w kolarskim panteonie. Froome znowu wygrał Tour de France

„Kiedy Bóg stworzył koszykówkę, wykroił Chrisa Mullina i powiedział: To jest koszykarz” – stwierdził kiedyś legendarny Magic Johnson o innej legendzie NBA. Słowa te można z powodzeniem przełożyć na kolarstwo i Chrisa Froome’a. Genialny Brytyjczyk wygrał swój drugi Tour de France. Z pewnością to nie koniec jego dominacji.

Emocje w tegorocznej Wielkiej Pętli skończyły się bardzo szybko. Już po trzecim etapie było wiadomo, kto wygra. Faworyt był tylko jeden – Chris Froome. Ci, którzy ostrzyli sobie zęby, na pojedynki zawodnika ekipy Sky z Hiszpanem Aberto Contadorem, który na dobre wrócił z dopingowego czyśćca, czy Nairo Quintaną, srogo się zawiedli. Hiszpan się nie liczył, zaś Kolumbijczyk za późno wziął się za odrabianie strat.

Brytyjczyk nie czekał na Pireneje czy Alpy, żeby w odpowiednim momencie zaatakować. Na trzecim, lekko pagórkowatym, etapie z Antwerpii do Huy wpadł na metę razem z Joaquimem Rodriguezem i wywalczył żółtą koszulkę lidera. Wprawdzie stracił ją potem na rzecz Tony’ego Martina na trzy nic nie znaczące płaskie etapy, ale zaraz ją odzyskał i potem już spokojnie kontrolował wyścig.

Mając do pomocy takich kolarzy jak Richie Porte czy Thomas Geraint było pewne, że Froome nie dowiezie maillot jeune, tylko gdyby odniósł kontuzję. Zawodnicy Team Sky są kuci na cztery łapy. Nie tylko kapitalnie pomagają liderowi podczas wspinaczki, ale również świetnie taktycznie rozgrywają etapy – kontrolują najgroźniejszych rywali, przyspieszają peleton kiedy trzeba dogonić uciekinierów. Słowem – to perfekcyjnie ustawiony mechanizm, który ma jedną nadrzędną funkcję – dowiezienie Froome'a na Pola Elizejskie w żółtej koszulce.

Wspinaczka na szczyt

W kolarstwie niczego nie dostaje się za darmo. Na swoją pozycję Brytyjczyk musiał długo pracować. Po drodze uczył się nie tylko rowerowego rzemiosła, ale także pokory. Bez mała można powiedzieć, że pod tym względem na miejsce w panteonie tej dyscypliny zasłużył jak mało kto.

Ale zacznijmy do początku. Z kronikarskiego obowiązku trzeba napisać, że Chris Froome urodził się 20 maja 1985 roku w Kenii. Jego rodzice, matka Jane i ojciec Clive, były młodzieżowy reprezentant Anglii w hokeju, przenieśli się z miasta Tetbury w hrabstwie Gloucestershire w Anglii do Kenii. Zamarzyli, by prowadzić gospodarstwo rolne w Afryce.

Smykałkę do rowerów mały Chris złapał w wieku 12 lat. Wystartował w zawodach dla młodzików, które wygrał, choć przed metą wpadł na matkę i przypadkiem został znokautowany. Charakter chłopca spodobał się kenijskiemu kolarzowi Davidowi Kinjah. Mężczyzna stał się dla Chrisa mentorem w sprawach kolarstwa. Chłopiec dołączył do kolegów Davida i razem z nimi jeździł po przemysłowych przedmieściach Nairobi oraz wzgórzach Ngong, co musiało wyglądać dość osobliwie. Biały gołowąs goniący czarnoskórych sportowców. Dla Chrisa był to bardzo ważny okres, który poniekąd sprawił, że już jako dorosły kolarz jest takim fenomenem.
Poznał suahili i narzecze ludu Kikuyu

Hartował wówczas nie tylko charakter. Przede wszystkim od młodego wieku odbywał ciężkie treningi na dużej wysokości (Nairobi leży około 1700 m n.p.m.). To, o czym sportowcy marzą i realizują co najwyżej kilka razy w roku podczas zgrupowań (jeżeli im się poszczęści), Chris miał na co dzień.

Już w tak młodym wieku Froome ukształtował swój kolarski – i nie tylko – charakter. – Ludzie dziwnie się na niego patrzyli, był jedynym białym w wiosce. Szybko jednak zdobył szacunek, nauczył się mówić w suahili oraz lokalnym narzeczu Kikuyu. Czuł się z nami bardzo komfortowo. Najlepszy język, jak się posługiwał, to był jednak język rowerów. Tylko to go interesowało – wspomina Kinjah.

Pomaga młodym Kenijczykom

Trzeba dodać, że Froome, nawet będąc na szczycie, mieszkając w Monaco i mając tyle na koncie, że do końca życia będzie mógł się klepać ze szczęścia piętami w tyłek, nie zapomniał o swoich korzeniach. Regularnie wysyła sprzęt kolarski młodym kenijskim zawodnikom.

W wieku 14 lat Chris przeniósł się z rodziną do RPA. Tam kolarstwo jest sportem wybitnie niszowym. Nie mogąc liczyć na dobre treningi nieraz po kilka godzin dziennie potrafił przesiedzieć na trenażerze. Ścigał się, ale na wielkie sukcesy nie mógł liczyć – wciąż za mały rynek. Postanowił więc pójść w ślady braci – Jonathana i Jeremy'ego. Zaczął studiować księgowość na Uniwersytecie w Johannesburgu. Umiarkowane zainteresowanie cyferkami i mgliste perspektywy utrzymania się z kolarstwa sprawiły, że Chris był na rozdrożu. Kierunek wskazała mu matka. Kazała podążać za marzeniem. Uznała, że przeznaczeniem jej syna nie jest siedzenie w biurze, ale jazda na rowerze. Argumentowała, że wybierając karierę księgowego przez resztę życia zastanawiałby się „co by było gdyby”. Froome posłuchał i zapewne nie żałuje.

Zwycięstwo dla matki

Brytyjczyk ma jednak żal do losu, który tak wcześnie odebrał mu matkę. Jane zmarła kilka dni przed jego pierwszym startem w Tour de France w 2008 roku. Pierwszy triumf w Wielkiej Pętli, który odniósł w 2013 roku, zadedykował właśnie jej.

Ale wracając do życia w RPA - wciąż czekała go daleka droga na szczyt. Powoli wykuwała się jego marka i forma. Po raz pierwszy błysnął w miarę poważnych zawodach w 2006 roku, wygrywając Tour of Mauritius. W tym samym roku pokazał się także w Igrzyskach Wspólnoty Brytyjskiej w Melbourne, zajmując 17. miejsce w wyścigu na szosie. Miejsce odległe, ale wypatrzył go Dave Brailsford, menedżer kolarski.
Brailsfordowi zaimponowało zaangażowanie młodego zawodnika, który nie odpuszczał rywalom, choć jechał na rowerze kilka klas gorszym – wszak kolarska reprezentacja Kenii na pieniądzach nie śpi. To trochę tak jakby Robert Kubica pojechał w zawodach WRC seryjnym autem. – Jego poświecenie to było coś... Od razu uznałem, że ten gość to diament, któremu trzeba nadać kształt i oszlifować – opowiada dyrektor generalny ekipy Team Sky.

Rzucił księgowość

Drogi obu panów w końcu się zeszły, ale wcześniej Froome zaczął się ścigać dla innej ekipy. Pierwszy profesjonalny kontrakt podpisał w 2007 roku z południowoafrykańskim zespołem Team Konica Minolta. Przed tym krokiem rzucił studia księgowości. Bez większego żalu. Wytrzymał dwa lata.

Już po roku w zawodowym peletonie zanotował awans. Ściągnęła go ekipa dywizji UCI Professional Continental Barloworld. W 2008 roku – jak wspomniano – zadebiutował w Tour de France. Dojechał na 84. pozycji, niczym szczególnym się nie wyróżnił. Był raczej traktowany jako ciekawostka – ot, pierwszy kolarz z kenijską licencją w Wielkiej Pętli.

Jeszcze przez trzy sezony był jednym z wielu w peletonie, młody utalentowany, ale znany jedynie garstce największych miłośników kolarstwa. Ciągle się jednak wspinał. Wygrał pierwszy zawodowy wyścig i w 2010 roku podpisał kontrakt z Team Sky. Kariera rozwijałaby się jak należy, ale zastopowała ją choroba. Zapadł na schistosomatozę. Roznoszą ją przywry pasożytujące na ślimakach. Ich rozwój możliwy jest jedynie w słodkiej wodzie. Froome miał pecha wypić taką wodę.

Zwrot w karierze

Jego organizm długo zmagał się z chorobą, ale zawodnik nie stracił wiary, że odniesie sukces. Przekonywał siebie, że nie po to zaszedł tak daleko, by teraz po frajersku wszystko stracić.

W następnym sezonie nastąpił długo oczekiwany zwrot w karierze. W 2011 roku najpierw błysnął w Vuelta a Castilla y Leon i Tour de Romandie, a potem imponował w Vuelta a Espana. Wyznaczony do roli pomocnika Bradleya Wigginsa spisał się świetnie. Zajął drugie miejsce w klasyfikacji generalnej, niechcący pokonując tego, któremu miał pomagać. Po prostu był za mocny. Był to najlepszy start brytyjskiego zawodnika w Wielkim Tourze od przeszło ćwierć wieku.

Było wiadomo, że kwestią czasu jest kiedy Froome zawojuje zawodowy peleton. Sam liczył, że będzie miało to miejsce już w następnym roku. Czekała go jednak jedna z najważniejszych lekcji w sporcie – lekcja pokory. Zdał ją, powiedzmy, na trójkę z plusem.

Egzamin dojrzałości

Egzaminem dojrzałości dla Froome'a był Tour de France, do którego ponownie przystąpił jako pomocnik Wigginsa. We wspaniałym stylu wygrał siódmy etap po wskoczeniu na koło uciekinierowi Cadelowi Evansowi. Wygrał trykot dla najlepszego górala, ale potem go stracił, bo musiał holować „Wiggo”. Załapał się na trzecie miejsce w „generalce” i chciał atakować dalej, ale szefowie grupy co najmniej trzy razy kazali mu czekać na swojego lidera.

Był taki moment, kiedy myślałem, że to wszystko może potoczyć się inaczej. Byłem już u granic moich możliwości, czułem się tak jakbym umierał tysiąc razy.

Chris Froome miał długą drogę na szczyt (fot. PAP/EPA/KIM LUDBROOK)
Froome dowiózł Wigginsa na metę w Paryżu w żółtej koszulce. Sam zajął drugie miejsce – to pierwsi Brytyjczycy, którym się to udało. Urodzony w Kenii zawodnik doskonale zdawał sobie sprawę, że to on był najlepszy i że jemu należał się triumf, zresztą wszyscy to widzieli, ale musiał się podporządkować.

Trudno nie zrozumieć jego rozczarowania, gdy się weźmie pod uwagę, że na koniec roku Wiggins otrzymał z rąk królowej Elżbiety II tytuł szlachecki, jako pierwszy kolarz w historii. Ten Order Imperium Brytyjskiego należał się w pierwszej kolejności Froome’owi.

Klasa na Mont Ventoux

W końcu jednak szefowie pozwolili mu pojechać w Tour de France na własną rękę. W 2013 roku wygrał trzy etapy, w tym morderczy na legendarnym Mount Ventoux oraz jazdę indywidualną na czas – najważniejsze i najbardziej prestiżowe. Na metę na Polach Elizejskich wjechał z przewagą 4 minut i 20 sekund nad Quintaną. To był nokaut.

Rok później miał powtórzyć sukces, ale miał pecha. Na czwartym i piątym etapie uczestniczył w trzech kraksach. Poobijany organizm powiedział „dość”. Froome wrócił potem na Vueltę, ukończył ją na drugim miejscu. Taka nagroda pocieszenia.

Niepowodzenie powetował sobie w 102. edycji Le Grande Boucle. Emocje skończyły się zanim się tak naprawdę się zaczęły. Po kilku etapach Froome miał ponad 3 minuty przewagi nad najgroźniejszymi rywalami. Potem spokojnie kontrolował wydarzenia na trasie. Nie miał prawa zmarnować tej szansy i nie zmarnował. Nawet gdy Quintana uciekł mu na 19. etapie, jechał spokojnie. Nie tracił sił na niepotrzebną gonitwę. Minimalizował straty. Jak szachista, który poświęca piona mając świadomość, że wygrał partię.

Oddychanie rękawami

Pewne kłopoty, zresztą niemałe, miał na 20. etapie. Oddychał rękawami, jak nigdy wcześniej. – Tak wiele emocji i myśli przelatywało przez moją głowę na ostatnim podjeździe. Był taki moment, kiedy myślałem, że to wszystko może potoczyć się inaczej. Byłem już u granic możliwości, czułem się tak jakbym umierał tysiąc razy. Ale obecność moich kolegów z grupy sprawiała, że było mi łatwiej zrobić to co musiałem na ostatnim kilometrze, ograniczyć straty – przyznał.
 
Wyniki nie są jednak w jego przypadku najważniejsze. Przydarzyły się za to sytuacje, które sporo mówią o kolarzu. Obrazek pierwszy - gdy został liderem klasyfikacji generalnej po szóstym etapie, odmówił założenia żółtej koszulki. Zrobił to z szacunku dla Tony'ego Martina, dotychczasowego, który musiał się wycofać po kraksie (złamany obojczyk).

TdF: Froome liderem, mimo ataków Quintany

W niedzielę zakończenie rywalizacji.

zobacz więcej
Obrazek drugi. Na 14. etapie jakiś kibic chlusnął mu w twarz moczem. Jak na siebie zareagował wyjątkowo spokojnie. Zszokowany zachowaniem pseudokibica pojechał dalej i tylko na mecie poskarżył się prasie. Dwa lata temu potrafił rzucić się z pięścią na kibica, który tak stanął, że uniemożliwił mu płynny przejazd. Także na 20. etapie, na słynnym podjeździe na Alpe d’Huez był opluwany i wyszydzany.

Żonkoś

Sprawa ma jednak trzy szersze konteksty. Po pierwsze trzeba wiedzieć, że Froome to oaza spokoju. Skromny, bez szaleństw, żonkoś, w czerwcu narodziny pierwszego dziecka. Żaden Mario Cipollini, którego wszędzie musiało być pełno. Na trasie zamienia się natomiast w dominatora. Kolarski doktor Jekyll i mister Hyde.

Kontekst drugi. Francuscy kibice nie lubią zawodników, którzy dominują na trasie, jeżdżą na stromych podjazdach jak wokół przedszkola. Oni chcą widzieć herosa „umierającego” na rowerze. Walczącego ostatkiem sił. Takiego, po którym widać, że daje z siebie 200 proc. Brytyjczyk taki nie jest. Armstrong taki nie był, gdy wygrywał i wydawało się, że jest czysty też nigdy nie był szczególnie lubiany.

Kontekst trzeci – dlaczego pseudokibic rzucił w Brytyjczyka moczem. Otóż wielu kibicom wydaje się niemożliwe, że Froome może czysto osiągać takie wyniki. Najbardziej jaskrawy przykład to fenomenalne ucieczka Contadorowi na Mont Ventoux w 2013 roku.

Szarpał rower

Hiszpan szarpał rower, naciskał te pedały jak szalony, zaś jego rywal spokojnie, bez wstawania z siodełka odjechał. Swoją drogą z Contadorem kibice obeszli się w bardziej stonowany sposób. Gdy przekonywał, że zabroniony środek clenbuterol dostał się do jego organizmu po zjedzeniu wołowiny, fani tylko buczeli na niego na trasie. Nikt moczem mu w twarz nie chlapał.

Froome i jego słynna ucieczka na Mont Ventoux w 2013 roku

Ludzie są przekonani, że dominacja Froome'a to efekt stosowania niedozwolonych środków. Niestety, we współczesnym kolarstwie od tego się nie ucieknie. Lance Armstrong, Floyd Landis i inni oszuści uczynili dla tej pięknej dyscypliny zbyt dużo złego. Oczywiście gwarancji nigdy nie ma, ale człowiek chciałby wierzyć, że obecnie peleton jest czysty. Albo chociaż jego lwia część, w tym pięknie walczący liderzy.

Froome oskarża Nibalego. "Tak się nie robi!"

Włoch w kontrowersyjnych okolicznościach wygrał 19. etap.

zobacz więcej
To jest jednak temat na inną opowieść. Wystarczy powiedzieć, że kolarze stanowili jedynie około 30 proc. klientów niesławnego doktora Eufamiano Fuentesa. Wiadomo, że wiele próbek krwi znalezionych u niego należało między innymi do piłkarzy (zaopatrywali się u niego gracze Realu Madryt i Barcelony), czy tenisistów.

Hipokryta Jalabert

Froome i jego ekipa wciąż jednak muszą odpierać ataki, demaskować fałszerstwa o rzekomych „dowodach” winy Brytyjczyka. Do grona oskarżających należy między innymi Laurent Jalabert, choć Francuzowi udowodniono, że szprycował się erytropoetyną (EPO). Tak sprytnie przyjmował ten środek podczas Touru w 1998 roku, że wydało się to dopiero w 2004 roku. O Froomie wystarczy napisać, że w samym 2013 roku został poddany 19 testom na obecność dopingu. Wszystkie dały wynik negatywny.

Są jeszcze zapisy wskaźników fizjologicznych i biomechanicznych, które kilka dni temu skradziono z komputera Froome'a. Opublikował je Antoine Vayer, były trener skompromitowanej w skandalu dopingowej Festiny, obecnie uczestnik krucjaty przeciwko dopingowiczom. Twierdzi, że dane przekazała mu Lisbeth Salander, hakerka z serii kryminalnej „Millenium”. Otóż te dane mają rzucać cień na Brytyjczyka. Analizę zostawmy jednak ekspertom. Niech szukają dowodów na oszustwa kolarza, jeżeli takowe istnieją, a my zachwycajmy się jego jazdą.

Przyczynę dyspozycji Brytyjczyka można bowiem wytłumaczyć w o wiele prostszy sposób. Po pierwsze należy zwrócić uwagę, że jego wydolność, to efekt prowadzenia treningów na dużej wysokości od najmłodszych lat. To co inni nadganiają treningami on miał od małego na wyciągnięcie ręki.

Noga podaje

Po drugie ma idealne warunki fizyczne. Jest wysoki jak na uniwersalnego kolarza (186 cm), ale nie traci w górach, bo ma idealne przełożenie wzrostu na moc. Długie nogi dają mu „parę” o jakiej inni mogą pomarzyć. Było to widać choćby podczas wspomnianej ucieczki na Mont Ventoux dwa lata temu. Dzięki swoim warunków ma też idealną sylwetkę w trakcie jazdy. Nie musi wykonywać zbędnych ruchów. Noga zawsze mu – jak mówią kolarze – podaje.
Froome znowu wygrał Tour de France
Zdjęcie główne: Chris Froome w wielkim stylu wygrał Tour de France (fot. PAP/EPA/YOAN VALAT)
Zobacz więcej
Po godzinach wydanie 17.11.2017 – 24.11.2017
„To była zabawa w śmierć i życie”. Od ćpuna po mistrza świata
Historię Jerzego Górskiego opowiada film „Najlepszy” oraz książka o tym samym tytule.
Po godzinach wydanie 17.11.2017 – 24.11.2017
„Geniusz kreatywności”. Polka obok gwiazd kina, muzyki i mody
Jej prace można podziwiać w muzeach w Paryżu, Nowym Jorku czy Londynie.
Po godzinach wydanie 10.11.2017 – 17.11.2017
Zsyłka, ucieczka i samobójstwo. Tragiczne losy brata Piłsudskiego
Bronisław Piłsudski na Dalekim Wschodzie uważany jest za bohatera narodowego.
Po godzinach wydanie 10.11.2017 – 17.11.2017
„Choćby z diabłem, byle do wolnej Polski”. Pierwszy Ułan II RP
Gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski skupia w sobie losy II RP.
Po godzinach wydanie 3.11.2017 – 10.11.2017
Kobiety – niewolnice, karły – rekwizyty. Szokujący„złoty wiek”
Służba była formą organizacji życia w tej epoce. Każdy kiedyś był sługą, nawet królewski syn.