Kurozwęki przerażone perspektywą utraty bizonów. „Możemy wiec tu zorganizować”
środa,
26 sierpnia 2015
Dla świętokrzyskich Kurozwęk opowieść o złym Popielu to bajka bez cienia prawdy. Tutejszy Popiel przemienił zapadłą wieś w jedną z głównych atrakcji turystycznych regionu. Teraz jednak może paść ofiarą broniących przyrody urzędników, według których hodowane przez niego bizony zagrażają polskim żubrom. Kurozwęckie stado ma zostać zlikwidowane, a mieszkańcy obawiają się o swoją przyszłość. – Ja nie wiem, czy ktoś tu przyjedzie dla samego powietrza – martwi się sołtys Kurozwęk Anna Gozdek.
Na rozległą łąkę wtacza się traktor ciągnący platformę z turystami i powoli zbliża się do stada bizonów. Pasą się w gromadzie, niektóre położyły się na trawie. Nad samicami i młodymi czuwa potężny, ważący ponad tonę samiec. Drugi trzyma się na uboczu, przegrał walkę o władzę.
– To największy ssak Ameryki Północnej, a przy tym zwierzę wyjątkowo agresywne – rozpoczyna przewodnik. – Oczywiście niesprowokowane nie zaatakuje, ale gdy coś je rozjuszy, to będzie szarżował, osiągając prędkość nawet 60 km/h. Rozpędzony do takiej prędkości bizon potrafi skoczyć nawet na metr, a z miejsca wzbija się na 60 cm, w związku z tym całe to pastwisko musi być otoczone ogrodzeniem o wysokości co najmniej 1,9 m i ogrodzenie musi być pod stałym napięciem - kontynuuje, budząc wśród słuchaczy pewne zaniepokojenie.
Na szczęście bizony nie wyglądają na rozjuszone. Niespiesznie skubią trawę i nie zwracają uwagi na gości. Majestatyczne i groźne, przywodzą na myśl czasy Dzikiego Zachodu. Ale to nie amerykańska preria, tylko Kurozwęki. W trzech stadach, na 52 hektarach pastwisk żyje tu ok. 80 bizonów.
Na końcu świata
Wieś leży na skraju ziemi sandomierskiej i kieleckiej, poza głównymi trasami turystycznymi. Okolica malownicza, ale to nie Tatry ani Bałtyk, przed erą bizonów mało kto tu zaglądał. Poza paroma znamienitościami, wśród których na pierwszym miejscu wymieniany jest Stanisław August Poniatowski, goszczący swego czasu w miejscowym pałacu.
Chluba okolicy, pochodzący jeszcze z XIV wieku pałac zaciekawił też Stefana Żeromskiego, stając się literackim pierwowzorem siedziby księcia Gintułta: „Mury jego były kilkułokciowej grubości, szczególnie na dole, gdzie pozostały izby sklepione jak w więzieniu i okna zakratowane.(...) Piętro dopiero, z korynckimi kolumnami i architrawem ozdobionym sztukateriami, było dziełem czasów nowszych” - pisał Żeromski w „Popiołach”.
Obecnie całość robi zdecydowanie pogodniejsze wrażenie. Odmiennego charakteru nabrał również park, po którym kiedyś zapewne przechadzały się pawie. Teraz zwiedzający mogą napotkać lamy, osły, króliki, szopa, świnki wietnamskie, a nawet strusia. Goście z dawnych czasów pewnie byliby w szoku.
Do rodzinnych Kurozwęk przez Afrykę i Amerykę
Rewolucyjne dla Kurozwęk zmiany zaczęły się w latach 90. XX wieku, kiedy do niszczejącego w czasach PRL pałacu wrócili spadkobiercy przedwojennych właścicieli. Od tego czasu prowincjonalna swojskość zaczęła mieszać się z echami dalekiego świata.
Jan Marcin Popiel urodził się w Belgii, a wychowywał w Kongo, gdzie pracował jego ojciec. Do gimnazjum chodził w Republice Południowej Afryki, a później zamieszkał w Kanadzie. Ostatecznie w wieku 50 lat został gospodarzem rodzinnej posiadłości w Kurozwękach. Przyjechał do Polski z piątką dzieci; trójka starszych, już samodzielnych, pozostała za granicą.
Zamieszkali w dawnym budynku gospodarczym obok pałacu, siedzibę rodu zostawiając turystom.
„Tu były ruiny, zgliszcza, oni to odbudowali”
Pani Helena Karuzel w Kurozwękach mieszka już przeszło 80 lat. – Ja państwa Popielów, rodziców Jana Marcina, to pamiętam jeszcze sprzed wojny, z dzieciństwa - opowiada. Jej stryj był lokajem w dworze, ale pałac znała nie tylko z jego opowieści. Do dziś wspomina przedszkolną wycieczkę. – Pani Popielowa posadziła nas w kółko w sali balowej i przyniosła kosz taki duży, pleciony, ciastek i cukierków. Cukierek dla dziecka to był wtedy rarytas. I my, te dzieci maleńkie takie, ucztowałyśmy tam przy kominku – wspomina.
Nic dziwnego, że przyjazd syna przedwojennych właścicieli posiadłości śledziła z dużym zainteresowaniem. – Jak Jan Marcin z żoną zdecydowali się tu przyjechać, to ona nawet nie umiała nic po polsku. A tu były ruiny, zgliszcza, oni to naprawdę odbudowali. Taki wysiłek, jak oni w to włożyli... On chodził w gumowych butach; wieśniak tutaj, rolnik lepiej chodził ubrany jak ten Popiel. Wszystko chcieli zrobić swoimi rękami.
Inspiracja przyszła z Belgii
Pałac stopniowo odzyskiwał dawną świetność, ale przełomem było dopiero pojawienie się bizonów. Skąd pomysł na taką hodowlę? Jan Marcin Popiel zapewnia, że narodził się przypadkiem, gdy szukał jakiejś nietypowej działalności, która umożliwiłaby utrzymanie gospodarstwa w Kurozwękach.
– Pojechałem na Polagrę do Poznania, pytaliśmy o sarny, o daniele, dziki. Był tam Belg ze skórami bizona. No i przekonał mnie do hodowli tych zwierząt – opowiada.
Jak się okazało, bizon amerykański doskonale się do tego nadaje i zdążył się zadomowić w wielu krajach świata. Jego hodowle są m.in. w Belgii, Niemczech, Anglii, Francji, Szwecji, Finlandii.
Początkowo nikt nie myślał o turystach
Jan Marcin Popiel zarezerwował u Belga 22 bizony i rozpoczął załatwianie wszystkich potrzebnych zezwoleń. Trwało to dość długo, wreszcie zwierzęta przyjechały do Kurozwęk. Był rok 2000.
– Mieliśmy hodować je na mięso, to był pierwszy cel. Ale od razu jak przyjechały, ktoś dał cynk gazetom i pojawili się dziennikarze. Potem zaczęli przyjeżdżać ludzie, którzy chcieli zobaczyć bizony. My nie byliśmy przygotowani, cel tego nie był turystyczny, tylko hodowlany raczej. Ale jak widzieliśmy, że to jest ciekawe, zmieniliśmy trochę profil i zaczęliśmy przyjmować turystów.
Teraz do Kurozwęk przyjeżdża 100-130 tys. osób rocznie, głównie rodziny z małymi dziećmi. Między bizony na platformie pojechało dotychczas około pół miliona osób. Ten najazd odmienił okolicę, wielu miejscowych znalazło pracę. Ale teraz znowu wszystko może się zmienić.
Czarne chmury nad kurozwęckim stadem
W 2011 roku, na mocy decyzji ministra ochrony środowiska, bizon został uznany za „obcy podgatunek inwazyjny, który zagraża przetrwaniu żubra”. W związku z tym w 2014 roku Marcin Popiel otrzymał decyzję Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska dotyczącą likwidacji hodowli. Na jej mocy dorosłe sztuki mogą być przetrzymywane do końca 2019 roku, ale nie wolno ich rozmnażać ani sprzedawać. Bizony mają być kastrowane lub sterylizowane, a młode – zabijane. Popiel odwołał się do Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, ale ta niedawno utrzymała decyzję w mocy.
Na czym polega zagrożenie? W opinii wydanej przez Państwową Radę Ochrony Środowiska czytamy, że „tworzenie i utrzymywanie na terenie Polski hodowli bizona amerykańskiego wiąże się z ryzykiem wydostania się na wolność zwierząt przetrzymywanych w niewoli; (...) w związku z tym ryzyko krzyżowania się bizona z żubrem, których mieszańce są płodne, jest realne i powoduje zagrożenie czystości genetycznej chronionego, rodzimego gatunku”.
Autorzy opinii zwracają również uwagę na ryzyko przenoszenia typowych dla bizonów chorób i pasożytów, które mogłyby zagrażać żubrom. Jak podkreślają, ryzyko jest tym większe, że do zarażenia nie jest potrzebny bezpośredni kontakt między bizonami a żubrami, ale może ono nastąpić za pośrednictwem żywicieli pośrednich lub owadów. „W związku z przedstawionymi faktami utrzymywanie istniejących i tworzenie nowych hodowli bizona amerykańskiego w Polsce stanowi potencjalne zagrożenie dla podlegającego ścisłej ochronie żubra” – konkludują urzędnicy.
„Z logicznymi argumentami można się spierać, ale tu jest ideologia”
Jan Marcin Popiel bezradnie rozkłada ręce. W jego ocenie możliwość krzyżówki bizona z żubrem jest czysto teoretyczna. Podkreśla, że bizony to zwierzęta stadne i nie oddalają się od grupy. Wyjątkiem mogą być dorosłe samce, ale przy zachowanej odpowiedniej strukturze stada, o co dbają hodowcy, to się nie zdarza. Zresztą zabezpiecza przed tym solidne ogrodzenie, bardziej solidne, niż wymagają tego przepisy. W ciągu 15 lat istnienia hodowli w Kurozwękach, nie uciekł z niej żaden bizon.
Zwraca uwagę, że nawet gdyby założyć, że taka sytuacja jest możliwa, to jak zapobiec wędrówkom zwierząt pomiędzy Polską a np. Słowacją, Rumunią, Niemcami, Czechami, Łotwą i Litwą? Wszystkie te kraje posiadają zarówno stada bizonów, jak i żubrów. Problem jest tylko w Polsce.
- Z logicznymi argumentami można się spierać, ale tu jest ideologia - mówi rozgoryczony.
W ogrodach zoologicznych bizony obok żubrów
Powołuje się na Adama Kołątaja, emerytowanego profesora Instytutu Genetyki i Hodowli Zwierząt PAN w Jastrzębcu, który z niedowierzaniem podchodzi do możliwości krzyżowania się bizona z żubrem. Prof. Kołątaj wskazuje również, że nieprzekonująca jest teza o możliwym roznoszeniu przez bizony zagrażających żubrom patogenów. Zwraca uwagę, że w ogrodach zoologicznych stanowiska bizonów są na ogół umieszczane obok stanowisk żubrów.
Jan Marcin Popiel podkreśla, że stado w Kurozwękach jest pod stałą opieką miejscowych weterynarzy oraz specjalisty z Belgii, Oliviera Bertranda. „Pracuję w 6 parkach narodowych w Belgii i opiekuję się stadami bizonów na 5 farmach w Belgii i Luksemburgu od 20 lat. Nigdy nie spotkałem się z przypadkiem jakiegoś szczególnego problemu dotyczącego bizonów, ponieważ ich choroby są dokładnie takie same jak choroby bydła” - napisał belgijski weterynarz w odpowiedzi na pytania Popiela.
Ośrodek w Kurozwękach zagrożony plajtą
Jan Marcin Popiel przyznaje, że spotykał się z zarzutem braku patriotyzmu, bo nie dba o dobro cennego dla Polski gatunku. Tymczasem – w jego ocenie – obrońcy żubra popadają w przesadę, a projekt, by żubry żyły w każdym zalesionym zakątku Polski, nazywa „kosztowną utopią”.
Dla niego patriotyzm to raczej troska o region i jego mieszkańców. Jak mówi, obecnie 40 proc. dochodów ośrodek w Kurozwękach zawdzięcza bizonom; jeśli ich zabraknie, będzie musiał zamknąć działalność i zwolnić ok. 80 zatrudnianych obecnie osób.
Mieszkańcy Kurozwęk martwią się o przyszłość
Pani Helena Kruzel jest przerażona taką perspektywą. – W tej chwili jeżeli bizony zostałyby stąd zabrane, to Kurozwęki stracą na wszystkim. Środowisko i tak jest dość biedne, to stanie się już całkowicie ubogie. Bo jeszcze ten Popiel nas trochę podźwignął – mówi.
- Teraz, żeby zabrać te bizony, to by była tragedia. On jest bardzo z nimi związany, ten Popiel. Jakby mu to zabrali, to jego nie ma. Ja nie wiem, my jako mieszkańcy Kurozwęk to możemy wiec tu zorganizować.
„Staniemy się taką dziurą, jak było kiedyś”
Sołtys Kurozwęk Anna Gozdek podkreśla, że z pracą jest ciężko. – A oni dużo osób zatrudniają. Przecież cała obsługa tych zwierząt, hotel, pizzeria, restauracja, księgowość. Byłoby to bardzo dużą stratą dla naszego regionu, jakby tyle osób zasiliło szeregi bezrobotnych. Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie.
– Jak już zabiorą te bizony, to staniemy się taką dziurą jak było kiedyś. Stracą również sklepy, bo wiadomo, że jak są turyści, to są obroty. Ja nie wiem, czy ktoś przyjedzie dla samego powietrza, jak nie będzie tych zwierząt. Zamek sam w sobie ładny, można też zwiedzić podziemia, ale to jest na chwilę. To nie miałoby chyba racji bytu - mówi.
Na kurozwęckim rynku jest kilka sklepików. Młoda sprzedawczyni w spożywczym raczej nie czuje zagrożenia. – Likwidacja hodowli to na pewno byłaby jakaś strata. Ale ja nie jestem stąd, ja tylko pracuję w tym miejscu. Nie umiem się wypowiedzieć na ten temat – mówi. Jednak zapytana o klientów przyznaje, że przychodzą do niej głównie turyści.
Problemem nie tylko utrata pracy
Panią sołtys niepokoi jednak nie tylko widmo bezrobocia. Pałac i hodowla bizonów są też główną atrakcją dla okolicznych mieszkańców. – Jak ktoś idzie na spacer, to do pałacu. Bo tak naprawdę to gdzie możemy iść?
Nie kupujemy biletów, jako miejscowi mamy wstęp za darmo, tak państwo Popielowie zadecydowali. Dzieci pobawią się na placu zabaw, pohasają. Obiegną zagrody z tymi swoimi zwierzątkami, bo je wszystkie znają. Bardzo lubią tam chodzić, a najbardziej lubią małego Popiołka.
Popiołek zwany Heńkiem
Bizonek urodził się pod koniec maja, jako jedno z bliźniąt. Samica odeszła z maluchem, który pierwszy stanął na nogi. Na szczęście zauważył to przewodnik jadący z turystami i ludzie zaopiekowali się porzuconym noworodkiem.
Teraz małym Popiołkiem, znanym również jako Heniek, opiekuje się Joanna Kos, studentka zootechniki. Pierwszą noc spędziła przy nim w boksie, żeby nie czuł się osamotniony. – Jest czuła na zwierzęta, ten mały bizonek kocha ją jak matkę – chwali swoją pracownicę Jan Marcin Popiel.
Początkowo maluch pił tylko kozie mleko z butelki, teraz zaczął też skubać owies. Mieszka w zagrodzie z cielakiem. Wybieg mają na uboczu i nie każdy turysta tu trafi, ale miejscowe dzieciaki często gromadzą się za siatką, zwłaszcza w porach karmienia.
„Gdyby może mieli większy pazur, to może by tak daleko to nie zaszło”
Ale co będzie dalej? Anna Gozdek nie rozumie decyzji urzędników. – Nie wiem, z czego powstała nagonka na te bizony. Przecież są tu już 15 lat i było dobrze. Jakby miały uciekać, to raczej jak je przywieźli, wtedy by się można spodziewać, że mają jakieś warunki nie takie, w jakich żyły. Ale one już tutaj są tyle czasu i nigdy nie było przypadku takiego, żeby one chciały uciec.
– Stał ten pałac, właściciela nie było. Właściciele powrócili, ożywili i miejscowość, i region dookoła. Gdyby to zabrali, to bardzo duża strata – dodaje. – Oni nie są konfliktowi, gdyby może mieli, jak to się mówi, większy pazur, to może by tak daleko to nie zaszło. Może by się wcześniej obronili. Oni tacy spokojni, więc myśleli, że to samo się jakoś tam rozwiąże, że ktoś logicznie pomyśli. A jak się ocknęli, to sprawy zaszły już tak daleko... – kończy Anna Gozdek.