Spitsbergen, biegun północny, znaczy zimno to pani konik. Nie ciągnie pani do Maratonu Piasków?
Kilkanaście lat temu, zanim zaczęłam biegać, dowiedziałam się o tym piaskach i byłam w szoku: o rany, co ci ludzie robią. Zaimponowali mi, ale kiedy zaczęłam trenować, odkryłam, że nie lubię, kiedy jest za ciepło. Latem ubiegłego roku, gdy było powyżej 30 stopni, nie było siły, która by mnie wyciągnęła na trening, chyba że na bieżnie w klimatyzowanym pomieszczeniu, albo gdy wieczorem temperatura spadała do 20 stopni. Nie wykluczam, że kiedyś pobiegnę w Maroku, ale na razie kręci mnie zimno.
Co panią zagnało na biegun? Chęć rywalizacji z innymi, sprawdzenia siebie, ciekawość?
Sprawdzenie siebie. Rywalizacja z innymi mnie nie kręci. Pociąga mnie też unikalność tego maratonu, możliwość zrobienia czegoś, co bardzo mało ludzi doświadczyło.
Co to oznacza być biegaczem ekstremalnym? Jest pani takim dr Jekyll i mr Hyde – pracuje spokojnie na Uniwersytecie, a potem daje sobie w kość na biegunie?
Widać to mi daje równowagę. Z jednej strony uczelnia, studenci, dane naukowe, ale czuję, że muszę też robić coś dzikiego.
Długo się pani przymierzała do startu w maratonie na biegunie północnym?
Po raz pierwszy przeczytałam o tych zawodach jakieś trzy lata temu, ale potraktowałam to w kategorii „to nie dla mnie”, na pewno są jakieś kwalifikacje, nie biorą wszystkich. Rok temu zaczęłam głębiej poznawać ten maraton i w lipcu się zapisałam.
Miała pani sporo szczęścia, drugi Polak Piotra Suchenia zdaje się nie doleciał, bo lądowisko pękło.
Szkoda Piotrka, bo jest dobrym biegaczem i były szanse, że zająłby wysokie miejsce. Do tego mi by było raźniej, choć oczywiście nie biegłabym razem z nim. Ale faktycznie wyszło niefortunnie. Zresztą cały nasz wylot ze Spitsbergenu na biegun i maraton przesunął się aż o tydzień. Zaskoczyło to nawet organizatorów, bo każdy był przygotowany na 3-4 dni opóźnienia, ale to, że tydzień czekaliśmy na wylot na biegun, bo pękał pas startowy, albo jak Norwegowie cofali pozwolenie na lot, to było coś niespotykanego. Piotrkowi zabrakło jednego dnia. Raz już nawet polecieliśmy na ten biegun, do bazy Barneo i 15 minut przed lądowaniem, po 2 godzinach lotu, piloci dostali informację, że pas startowy znów pękł i że wracamy na Spitsbergen. Po tym locie Piotr już musiał wracać do Polski.