Czasem moneta staje na rancie. Największe niespodzianki w sporcie
sobota,7 maja 2016
Udostępnij:
Zdobycie przez piłkarzy Leicester City mistrzostwa Anglii słusznie uznawane jest za jedną z największych sensacji w historii sportu. Takich rzeczy w zasadzie nie da się przewidzieć i nie zdarzają się prawie nigdy. Podobnych przypadków było ledwie kilka, ale każdy zapisywał się złotymi zgłoskami w annałach. To fascynujące historie krwi, potu i łez, które zostają w sercach kibiców na zawsze. Jak widać, warto marzyć, bo czasem marzenia się spełniają.
Historia mijającego sezonu w Anglii to najnowsze wcielenie baśni o kopciuszku. Tym kopciuszkiem była drużyna Leicester City. Słaby zespół, który w zasadzie nigdy nic nie wygrał. Oczywiście trudno nazywać Lisy pośmiewiskiem, to klub z rzeszą wiernych kibiców, o jakiej każdy prezes w Polsce może co najwyżej pomarzyć. Wierni fani nie mogli się jedynie doczekać sukcesów.
Klubowa gablota w Leicester nigdy nie była zbyt bogata. Dotąd najlepszy wynik w lidze angielskiej to drugie miejsce w 1929 roku i cztery finały Pucharu Anglii, z czego ostatni w 1969 roku. I tyle. Jeszcze w 2008 roku, gdy nasz Robert Lewandowski już stał się gwiazdą ekstraklasy, Lisy pałętały się po trzeciej lidze.
Trzeba też dodać, że tegoroczny sukces nie był wypadkową poprzednich bardzo dobrych sezonów. Bynajmniej. Rok temu piłkarze Leicester City szczęśliwie utrzymali się w Premier League. Cudowna pogoń w ostatnich meczach wprawdzie zaowocowała zmianą mentalności drużyny, ale co najwyżej do stopnia, który w tym sezonie oszczędziłby kibicom palpitacji serca w ostatnich kolejkach w obawie przed relegacją.
Seks-afera
Rewolucja dokonała się latem ubiegłego roku. Możemy ją nawet nazwać rewolucją seksualną. Pośrednią przyczyną zmian była bowiem seks-afera. Podczas przedsezonowego tournee drużyny w Tajlandii piłkarze, wśród których byli James Pearson, nakręcili seks-taśmę z panienkami zaproszonymi do hotelu. Seks-taśmy, wiadomo, lubią wypływać. Tak było i tym razem.
Oczywiście wybuchła afera. Prezes, tajski miliarder Vichai Srivaddhanaprabha, nie mógł puścić tego płazem, tym bardziej, że podochoceni piłkarze pozwolili sobie na rasistowskie żarty pod adresem Tajów. Sęk w tym, że Pearson to syn ówczesnego menedżera Lisów Nigela Pearsona. Ojciec stracił pracę (powód – „fundamentalne różnice, które zakłócałyby współpracę w dalszej perspektywie”).
Autorem sukcesu Lisów jest Jamie Vardy (fot. Laurence Griffiths/Getty Images)
Działacze zatrudnili nowego menedżera Claudio Ranierego. Włoch znany był z tego, że w zasadzie nigdy nic nie wygrał (ledwo dwa puchary w Hiszpanii i Włoszech), choć zdarzało mu się pracować w wielkich klubach – Chelsea, Juventus Turyn, Valencia, Roma. Ostatnio prowadził reprezentację Grecji, której pod jego wodzą udało się przegrać nawet z Wyspami Owczymi.
Pieniądze w błoto
O braku zaufania w możliwości nowego trenera świadczy fakt, że zaoferowano mu raptem roczny kontrakt – oceniono, że pewnie i tak trzeba będzie go wcześniej zwolnić, a płacenie mu wyższego odszkodowania to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Szefowie postawili również na wariant oszczędnościowy – zatrzymali dotychczasowy sztab szkoleniowy – asystentów trenera, skautów, lekarzy, masażystów.
Skład przyszłych mistrzów Anglii to mieszanina odrzutów z innych klubów, wykolejeńców, synów ojca, niespełnionych talentów i różnych wynalazków Ranierego, ale także Pearsona. Skład węgla i papy to za dużo powiedziane, ale – przynajmniej na papierze – nie jest to zestaw choćby na czołową dziesiątkę. Szczególnie wymowne są dwa nazwiska, dwóch piłkarzy, którzy poprowadzili Leicester do mistrzostwa.
Pierwszy to Jamie Vardy. Jeszcze trzy lata temu – wróćmy do Lewandowskiego; gdy nasz as wbijał cztery gole Realowi Madryt w półfinale Ligi Mistrzów – Anglik kopał się w czoło w siódmej lidze. Dostawał za to 30 funtów tygodniowo, co było miłym dodatkiem do pensji wypłacanej w fabryce, w której na co dzień pracował.
Rasistowski wybryk
Powiedzieć, że 28-latkowi nie wróżono wielkiej kariery to nie powiedzieć nic. Piłkarz zrobił coś wytłumaczalnego, choć łatwo to ubrać w słowa – nagle zaczął grać i strzelać gole. W październiku wyrównał rekord Premier League, zdobywając bramki w siedmiu kolejnych meczach. Rasistowski wybryk (nazwanie innego klienta kasyna „żółtkiem”) rozszedł się po kościach, choć, jak wspomniano, Srivaddhanaprabha jest wyjątkowo wrażliwy na tym punkcie.
Za triumf Lisów bukmacherzy płacili 5000:1 (fot. Ross Kinnaird/Getty Images)
Numer dwa niewytłumaczalnych przemian nazywa się Riyad Mahrez, rozgrywający. Piłkarski anonim. Człowiek znikąd. Jakimś cudem załapał się do Leicester z drugoligowego francuskiego klubu Le Havre. Cudem było też to, że w ogóle załapał się do Le Havre. Wcześniej pokazano mu drzwi w czwartoligowym Quimper Kerfeunteun.
Mahrez i Vardy to koła napędowe Leicester City w tym sezonie. Drużyny, która wbrew regułom zdobyła mistrzostwo Anglii. Która pokazała plecy Manchesterowi City, Manchesterowi United, Chelsea, Arsenalowi, Liverpoolowi i innym. Lisy nie miały prawa wygrać tej ligi. Choćby dlatego, że pod względem finansowym to inna liga. Wartość wyjściowej jedenastki Manchesteru City to 281 milionów funtów, Leicester – ledwie 22 miliony. Triumf kopciuszka to dowód, że pieniądze nie grają. Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało tak właśnie jest. To jest czas Lisów i ich kibiców, którzy kolejnego takiego sukcesu najpewniej już nie dożyją.
Bieber prezydentem USA?
O skali niezwykłości zjawiska świadczy fakt, który jako jedyny można w jakiś racjonalny sposób wyjaśnić. To kursy u bukmacherów, którzy lubią wszystko przeliczać. Przed sezonem za zdobycie mistrzostwa Anglii przez Leicester City płacono 5000:1. Podobny kurs jest obecnie na to, że piosenkarz Justin Bieber zostanie kiedyś prezydentem USA.
Jeżeli przeliczać prawdopodobieństwo triumfów według kursów nic nie może liczyć się z sukcesami Lisów, ale wspaniałych historii w sporcie było więcej. Jednym z takich momentów był występ Gorana Ivanisevicia w turnieju na kortach Wimbledonu w 2001 roku. Kurs 250:1 nie był aż tak ekstremalny jak Leicester City, ale nikt o zdrowych zmysłach by na niego nie postawił, skoro najwyżej rozstawieni byli Pete Sampras, Andre Agassi czy Patrick Rafter.
Goran Ivanisević wbrew wszystkiemu wygrał turniej na kortach Wimbledonu (fot. Bongarts/Getty Images)
W Polsce nikt nie miałby problemu z odpowiedzią na pytanie: kim jest Robert Lewandowski? Co innego w odległych Stanach Zjednoczonych. Tam ze znajomością napastnika Bayernu Monachium bywa różnie, co potwierdza sonda PZPN. Wśród odpowiedzi padały więc stwierdzenia, że to: rosyjski alpinista, sztangista, prezydent, kompozytor czy założyciel miasta. Zdarzało się jednak i tak, że zapytani bez zająknięcia podawali właściwą odpowiedź. Co na to sam Lewandowski? Zobaczcie reakcję piłkarza!
Sam Ivanisević załapał się do turnieju dzięki dzikiej karcie. Organizatorzy dali mu ją za dawne zasługi. A trzeba przyznać, że to były faktycznie dawne zasługi. Wprawdzie miał niecałe 30 lat, ale był już cieniem samego siebie. Wszystko przez kontuzje, które sam inicjował. Goran był bowiem jednym z najsilniej serwujących tenisistów w historii. Po kilku, może kilkunastu tysiącach takich zagrań jego lewa ręka się posypała.
Połamał wszystkie rakiety
Ostatnie trzy lata przed Wimbledonem na przemian łapał kontuzje, przechodził rehabilitację i odpadał we wczesnych rundach w słabo obsadzanych turniejach. Zresztą wprost mówił, że za taką grę jaką prezentuje powinno się go zamknąć albo rozstrzelać. Jego frustracje było widać na kortach. Wkurzony regularnie łamał rakiety. Raz musiał nawet skreczować, bo połamał wszystkie i nie miał czym grać.
I tak Ivanisević załapał się do Wimbledonu. Wydawało się, że szybko odpadnie i będzie to gorzkie pożegnanie z tenisem na najwyższym poziomie. Stało się jednak coś niewytłumaczalnego. Jakaś magia sprawiła, że Chorwat zaczął grać jak z nut, a co najważniejsze - wygrywać. Pokonanie kwalifikanta Szweda Fredrika Johnsona w trzech setach do czterech nie było jeszcze sensacją, ale potem na jego drodze stawali solidni zawodnicy – Carlos Moya, Andy Roddick, Greg Rusedski, turniejowa czwórka Marat Safin i w półfinale szóstka – Tim Henman – wieczny faworyt Brytyjczyków.
Ivanisević wygrywał i świetnie się przy tym bawił. Znów, jak za dawnych czasów, robił show, żeby nie powiedzieć cyrk – całował piłki, modlił się, mamrotał pod nosem, kłócił się sam ze sobą, klękał po zwycięstwie jak rycerz po bitwie. Na jego mecze waliły tłumy. Nawet konferencje prasowe z jego udziałem były czymś wyjątkowym.
Zalał się łzami
Finał przeciwko Patrickowi Rafterowi był jednym z najlepszych i najdziwniejszych w historii. Najdziwniejszych, bo kolorowi kibice obu zawodników zachowywali się nie jak w turniejach tenisowych przystało. Było głośno, były emocje, prawie jak na stadionach piłkarskich. Morderczy wielogodzinny finał Ivanisević wygrał 6:3, 3:6, 6:3, 2:6, 9:7 i, żadna niespodzianka, popłakał rzewnymi łzami.
W Splicie na bohatera czekały setki tysięcy rodaków. Jego triumfem żył cały kraj, spragniony sukcesów po latach wojny domowej w byłej Jugosławii. Rok później Goran nie wrócił na Wimbledon. Znów przegrał z kontuzją. Po trzech latach zakończył karierę.
Obejrzyj finałowego gema meczu Ivanisevicia z Rafterem
Świat zadziwiła również reprezentacja Grecji podczas mistrzostw Europy w 2004 roku. Kurs 150:1 nie dawał im wielkich szans na zwycięstwo w finale turnieju w Portugalii. Już mecz otwarcia z gospodarzami wygrany 2:1 był niespodzianką. Z grupy drużyna wyszła tylko dzięki większej liczbie strzelonych goli od Hiszpanów.
Oczy bolały
Zresztą wszystko zawodnicy Otto Rehhagela robili w minimalnym wymiarze. Grali tak ultradefensywny futbol (przed turniejem przegrali 0:1 z reprezentacją Polski), że aż oczy bolały od patrzenia. Ale było to skuteczne. W ćwierćfinale pokonali obrońców tytułu Francuzów 1:0, potem Czechów po dogrywce, też 1:0.
W finale ponownie trafili na Portugalię i również skończyło się na 1:0 po golu Angelosa Charisteasa. Skazywani na porażkę Grecy znów grali brzydko, ale w piłce nożnej nie liczy się styl, tylko wynik.
Po tych pamiętnych mistrzostwach reprezentacja dalej niewiele znaczyła w światowym futbolu. Mimo to pozostała w pamięci kibiców na świecie jako najnudniejszy mistrz Europy w historii. Bo też i wszystko, nie tylko wyniki, było nudne w tej drużynie, która nie miała nawet ćwierć osoby z taką fantazją jak Ivanisević. Przynajmniej kilka osób się wzbogaciło stawiając na Greków przed Euro 2004.
Nieco mniejszą sensacją był tytuł mistrza świata dla pięściarza Jamesa Douglasa, mimo to i tak został uznany za najbardziej nieoczekiwanego zwycięzcę pasa w wadze ciężkiej. Kursy na „Bustera” przed walką w 1990 roku wynosiły 66:1. Można powiedzieć, że nawet nie były szczególnie wyśrubowane. W boksie, szczególnie w wadze ciężkiej, czasem wystarczy jeden dobry cios, który odwraca losy walki, a Amerykanin miał potencjał, żeby takie ciosy wyprowadzać. Przy wzroście 192 cm zasięg jego ramion wynosił aż 211 cm.
Grecja – sensacyjny i najnudniejszy mistrz Europy (fot. Henri Szwarc/Bongarts/Getty Images)
Kolekcjoner pasów
Zresztą obojętne jakie kursy by nie były na Douglasa, szanse miał niewielkie, jego rywalem był bowiem Mike Tyson, będący wówczas u szczytu, pokonujący rywali przed czasem. Posiadacz całej kolekcji pasów mistrzowskich różnych federacji. Walka z Douglasem miała być dla „Bestii” kolejnym spacerkiem. Początkowo była. Przeciwnik trzymał się dzielnie, choć wydawało się, że już w ósmej rundzie będzie po zawodach. Po serii ciosów Tysona Douglas poleciał na deski. Był liczony, ale wstał i dokończył rundę. W zasadzie nawet nie powinien być do tego dopuszczony, ponieważ nie podnosił się przez 13 sekund.
Jakimś cudem „Buster” był w stanie dalej walczyć. W 10. rundzie wydarzyło się coś co zszokowało cały bokserski świat. Douglas wyprowadził całą serię lewych prostych, na koniec dwa haki i Tyson padł jak rażony gromem. Potwierdziła się przy tym zasada, że nie ma odpornych na ciosy, są tylko źle trafieni.
Obejrzyj pamiętną walkę Tysona z Douglasem
Zwycięzca długo się z pasa nie nacieszył. Fortuna odwróciła się od niego podczas kolejnej walki z Evanderem Holyfieldem. Stracił pasy i zakończył karierę. Potem wrócił jeszcze na cztery walki – z miłości do boksu i żeby podreperować domowy budżet. Nie był jednak traktowany jak poważny pięściarz, a raczej taka osobliwość.
Polskie Lisy?
Także w polskim sporcie nie brakowało podobnych sensacji. Wciąż na taką mają szansę piłkarze Piasta Gliwice, którzy w tabeli ekstraklasy zajmują drugie miejsce, tracąc trzy punkty do Legii. Jeżeli gliwiczanie zdobędą mistrzostwo sprawią chyba jeszcze większą niespodziankę niż Zagłębie Lubin, które pogodziło większe kluby w 2007 roku.
W przypadku Zagłębia, choć od triumfu minęła dekada, raczej wypada się w wstrzymać z sądami, ponieważ w tamtym czasie skala korupcji osiągnęła szczyty a prokuratura udowodniła, że w poprzedzającym największy sukces sezonie drużyna handlowała meczami. Pozostaje wierzyć, że w mistrzowskim sezonie taki proceder już nie miał miejsca i tytuł Miedziowi zdobyli w czystej sportowej rywalizacji.
Było za to wesoło. Największym oryginałem był Manuel Arboleda, choć to postać niekoniecznie pozytywna. Ówczesny prezes klubu Robert Pietryszyn opowiadał, że Kolumbijczyk był nieobliczalny i dziwnie reagował. Raz ni z tego ni z owego pobił się w szatni z Maciejem Iwańskim.
Komin płacowy
Innym razem przyszedł do jego gabinetu i z głupia frant zażądał dodatkowych 30 tys. dolarów, a trzeba pamiętać, że w klubie funkcjonował komin płacowy i Arboleda był jednym z najlepiej zarabiających. – Potrzebuję tych pieniędzy na dom dla matki. Przecież jestem dobrym piłkarzem i na pewno na nie zasługuję – tak nam to tłumaczył – opowiadał Pietryszyn.
Po sensacyjnym zdobyciu przez Zagłębie mistrzostwa Kolumbijczyk się wypromował i pojechał skubać Lecha Poznań.
Zagłębie Zagłębiem – wciąż ma szansę na trzecie miejsce w ekstraklasie – ale ten weekend to święto Leicester City, które w sobotę po raz pierwszy w historii zagra jako mistrz Anglii. Drużyna Ranierego może przegrać ostatnie mecze, ale miejsce w historii sportu i pamięci kibiców już sobie zapewniła. Jej sukces to potwierdzenie idei, że nie ma piękniejszej sytuacji niż poraża faworyta.
Zdjęcie główne: Piłkarze Leicester City dokonali niemożliwego (fot. Michael Regan/Getty Images)