Peweksy, czyli zakupy, o których marzyli wszyscy
niedziela,
17 lipca 2016
W ZSRR nazywały się Bieriozka, w NRD – Intershop, a w Czechosłowacji Tuzex. Sklepy dewizowe funkcjonowały we wszystkich państwach obozu socjalistycznego. U nas było Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego Pewex.
Wafle wyrabiane w pralce Frani, maszyna do lodów z bańki na mleko i prostego silnika, chłodzona lodem ze stawu.
zobacz więcej
Można w nich było kupić wszystko to, czego brakowało na sklepowych półkach: dżinsy, telewizor, dobry alkohol, kosmetyki i słodycze. Podobieństwo do pozostałych sklepów polegało na tym, że także tutaj bywały kolejki.
„Praca była bardzo ciężka”
Ekspedientki, które w latach 80. pracowały w Peweksie przy Al. Jerozolimskich, wspominają ciągły tłum i zamieszanie. – Praca była bardzo ciężka. Osiem godzin musiałam stać na nogach, kolejki były non stop – opowiada Agnieszka Dąbrowska, która wytrzymała tam zaledwie trzy miesiące, po czym poprosiła o przeniesienie do innego Peweksu.
Twórca określił bikini jako „mniejszy od najmniejszego strój na świecie”.
zobacz więcej
Podczas gdy w Społem obowiązywały kartki lub inne limity, w Peweksie można było kupować do woli.
Dziennikarz i prowadzący „Pytanie na śniadanie” Michał Olszański opowiadał, że sklepy te były luksusem, który miało się na wyciągnięcie ręki. Często chodził tam i oglądał kolorowe opakowania, choć rzadko coś kupował. – Żartowano nawet, że najkrótsza droga od socjalizmu do kapitalizmu to ruchome schody prowadzące do Peweksu – mówi dziennikarz.
Towary bez cła
Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego Pewex jako monopolista świetnie funkcjonowało od 1972 roku do przełomu w roku 1989.
Dzięki Peweksom, w których można było płacić tylko dolarami lub bonami towarowymi, państwo skupowało waluty od obywateli. Towary nie były obciążone cłem ani ówczesnym podatkiem obrotowym, a to oznaczało stosunkowo niskie ceny. Przybyszom z zagranicy opłacało się kupować w polskich Peweksach i sprzedawać z zyskiem w sąsiednich demoludach. Agnieszka Dąbrowska, która w latach 80. pracowała w Peweksie przy ulicy Hibnera, dzisiaj ul. Zgody, wspomina stałego klienta z Węgier, który systematycznie zaopatrywał się w jej sklepie. – Kupował większe ilości ubrań, a w prezencie zostawiał salami. W tamtych czasach rarytas, którego nie można było kupić w sklepie – opowiada.
Choć praca w tym sklepie nie była tak ciężka, jak w Peweksie w Al. Jerozolimskich, klientów również nie brakowało. – Przy perfumach, kosmetykach było dużo drobnicy, a tu, gdzie były wyłącznie ubrania, duże rzeczy, dało się pracować spokojniej. W ciuchach się odnalazłam, to była bajka – wspomina. Dodaje, że jako młoda dziewczyna mogła sobie ukształtować gust. – Obcowałam z innymi wyrobami, tkaninami. Ten dotyk luksusu sprawił, ze po skończonej pracy w Peweksie zaczęłam prowadzić salon sukien ślubnych – śmieje się.
Sweter za całą pensję
Ubrania były markowe i z dobrych tkanin, jednak dla zwykłego Kowalskiego ich ceny były wygórowane. Byli jednak klienci bardzo zamożni, którzy kupowali co tydzień po 5-6 rzeczy. – Sweter kosztował całą moją miesięczną pensję – wspomina Dąbrowska. Za czapkę, szalik i rękawiczki z angory trzeba było zapłacić 25 dolarów. – Dookoła szarość, w Domach Centrum pojawiła się kolekcja Hofflandu, ale wciąż nie mogła równać się z asortymentem Peweksu, gdzie na półkach były tysiące kolorów i materiały bardzo dobrej jakości – wspomina Dąbrowska.
Dodaje, że jej samej udawało się odłożyć i za prawie całą pensję kupić sobie jedną rzecz. Zarabiała dwa razy więcej niż jej mama pielęgniarka. – Zniżek żadnych nie miałam, ale mogłam przymierzyć, odłożyć i pod koniec miesiąca kupić. Mówiło się, że dzięki znajomościom naszej kierowniczki, nasz Pewex był bardzo dobrze zaopatrzony. Nawet ten w Alejach nie miał takiego asortymentu jak nasz – mówi.
Tutaj podobnie jak w pozostałych sklepach towary podawały ekspedientki. Na jednym dziale trzy obsługiwały klientów jednocześnie. Ubrania nie wisiały na wieszakach, ale leżały za ladą. – Miałam bardzo dobrą sprzedaż, zawsze byłam na czele. To było doceniane premiami przez kierownictwo. Mieliśmy w sklepie stoisko, które było deficytowe. Jak sprzedaż kulała, to kierowniczka tam mnie przenosiła, żebym podgoniła trochę plan. Sprzedawałam tam sukienki. Trzeba było dobrać je do klientki, a ja miałam oko i skutecznie opróżniałam magazyn – dodaje.
„Nie wolno nam było usiąść przy kliencie”
Peweksy odróżniały się od innych sklepów także obsługą. Aby móc tu pracować, trzeba było mieć przynajmniej maturę i najlepiej koneksje. – Cały czas musiałyśmy stać na baczność. Ani na chwilę nie wolno było nam usiąść, a już na pewno nie przy kliencie. Zwracano bardzo uwagę, jak obsługujemy, jak się wysławiamy, a także jak składamy asortyment. Do dziś mam taki nawyk, że wszystko, co mam w szafie, mam złożone i ułożone bardzo równo, co do centymetra – opowiada Dąbrowska i dodaje, że klientela była stała i zamożna.
– To byli ludzie zarówno bardzo bogaci, jak i tacy, którym udało się zdobyć bony czy dolary, ale to, co dobrze pamiętam, to fakt, że zawsze panowała pełna kultura. Był spokój, nie było wyszarpywania sobie ubrań. Oczywiście nieraz zdarzało się, że zniecierpliwione kobiety „biły się” między sobą o ostatnie sztuki. Wtedy trzeba było umiejętnie rozwiązać ten damski spór. Zazwyczaj mówiłam jednej, że wezmę od niej numer telefonu, a jak tylko pojawi się taki sam sweter, od razu do niej zadzwonię – opowiada Dąbrowska.
Wspomina pewnego pana, który co dwa tygodnie przychodził i kupował jedną rzecz. Zawsze podchodził do konkretnej sprzedawczyni. – Pytany, po co mu tyle damskich ubrań i komu je ofiarowuje, w końcu przyznał, że kupuje, bo podoba mu się ekspedientka – śmieje się Dąbrowska.
Wewnątrz tłok, a przed sklepem cinkciarze, którzy handlowali dolarami i bonami. I tak to się kręciło aż do transformacji. Sklepy Peweksu nie wytrzymały jednak zmiany, wprowadzenia ceł i podatków oraz wymienialności złotówki. Przedsiębiorstwo nie było w stanie dostosować się do warunków konkurencji, zaczęło zadłużać się i podupadać. – Gdy w 1991 roku, po urodzeniu dziecka chciałam wrócić do pracy, okazało się, że zarabiałabym tyle, co mój mąż w ciągu jednego dnia. To był ten okres przemian. Mój mąż stwierdził, że praca na dwie zmiany za takie pieniądze jest bez sensu – mówi Dąbrowska, która wtedy porzuciła Pewex i otworzyła salon sukien ślubnych.