Folklor przy urnach. Jak Amerykanie wybierają prezydenta
poniedziałek,
7 listopada 2016
Dramatyczne zwroty akcji, bohaterowie, triumfy, porażki, skandale. Cała paleta emocji kumuluje się w spektaklu, śledzonym pilnie przez miliony co cztery lata. System wyborczy w USA jest tak skomplikowany, że nie rozumieją go sami Amerykanie. Kandydat, który we wtorkowych wyborach zdobędzie największą liczbę głosów, wcale nie musi wygrać. Decyzję 19 grudnia podejmą elektorzy.
Wybory są pośrednie; wyborcy nie wybierają prezydenta i – jak to już się zdarzyło – nawet więcej oddanych głosów nie przesądza o zwycięstwie kandydata. O tym decydują elektorzy, przedstawiciele tajemniczego organu, którzy mogą głosować, jak chcą.
Warto cały niemal dwuletni proces prześledzić od początku. Ciekawa jest sama data wyborów – 8 listopada. Otóż głosowanie odbywa się każdego roku przestępnego, zawsze we wtorek po pierwszym poniedziałku listopada. Z założenia chodziło o to, żeby termin nie kolidował z 1 listopada – świętem kościelnym dla katolików oraz dniem miesięcznych obrachunków dla wielu kupców.
Liczenie szabel
Pierwszym istotnym wydarzeniem, podczas którego politycy mogą porachować „liczbę szabel”, jest Iowa caucus, czyli wybór delegatów na lokalne konwencje. Odbywa się on w stanie Iowa, ponieważ jest to region najbardziej wrażliwy na wahania wyborcze.
Dla kandydatów jest to sprawdzian, który pomaga wyłonić na starcie faworyta. Może go umocnić kolejne takie głosowanie w New Hampshire. Zdarza się jednak, że polityk przegrywa je, ale potem i tak otrzymuje nominację swojej partii. W tym roku Donald Trump (24,3 proc.) przegrał na przykład z Tedem Cruzem (27,7 proc.). Wśród Demokratów wygrała Hillary Clinton (49,8 proc.).
Konwencje kandydatów
Ważnym elementem strategii wyborczej są konwencje kandydatów. W USA, inaczej niż w Polsce, kandydaci nie jeżdżą po kraju, by przekonać wyborców. Stany dzielą się na trzy kategorie. Po pierwsze są stany pewne – nie trzeba do nich jeździć, bo i tak można być pewnym poparcia; np. Trump nie musi się fatygować do Arizony czy Idaho, zaś Clinton może odpuścić Vermont czy Maryland.
Po drugie – są stany stracone; do nich też nie ma sensu jeździć, bo wiadomo, że nie uzyska się tam poparcia. Z tego powodu Trump może sobie darować New Jersey, a Clinton – Teksas. Najważniejsze są tzw. swing states, czyli takie, w których wynik głosowania jest niepewny. Walka o poparcie toczy się właśnie tam.
Korzysta się z modeli matematycznych, żeby wyliczyć, których konkretnie stanów kandydat potrzebuje do zwycięstwa. I tak kandydat musi wiedzieć, że staranie się o wygraną w Illinois, Minnesocie i Michigan jest łatwiejsze niż na Florydzie, jednym z najtrudniejszych stanów. Rachunki sprawiają, że energia jest kierowana do tych trzech „łatwych” stanów, a nie jednego „trudnego”.
Osobliwy system
Kiedy kandydaci otrzymują już nominację swoich partii, dochodzi do wyborów, podczas których obywatele nie głosują na wytypowanych polityków. Wybierają jedynie członków Kolegium Elektorskiego. Dopiero oni wybiorą prezydenta i wiceprezydenta. To jedna z osobliwości tych wyborów. System opracowany przeszło dwieście lat temu sprawia, że możliwa jest sytuacja, iż kandydat, który otrzyma więcej głosów, nie zostaje prezydentem.
Tak się już wydarzyło w 2000 roku. George W. Bush otrzymał 50 456 002 głosów, Al Gore – 50 999 897, ale to Republikanin dostał więcej głosów od elektorów (271 do 266) i to on został prezydentem. Zawdzięczał to także Sądowi Najwyższemu, który wydał wyrok w sprawie zakwestionowanego zliczenia głosów elektorskich na Florydzie.
Kim zatem są elektorzy? Może nim zostać każdy obywatel z wyjątkiem członków Kongresu lub pracowników administracji federalnej. W praktyce zostają nimi prominentni politycy i działacze obu partii w stanach, co ma gwarantować, że zagłosują właściwie.
Elektorów jest 538, tylu jest też kongresmenów po dodaniu trzech przedstawicieli Dystryktu Kolumbii. Każdy stan wystawia tylu elektorów, ilu kongresmenów reprezentuje go w dwuizbowym parlamencie USA. Tę liczbę zaś ustala się na podstawie liczby ludności w danym stanie. I tak, Kalifornia ma aż 55 elektorów, zaś małe lub rzadko zaludnione stany jak Alaska, Montana czy Vermont – tylko po trzech.
Zwycięzca zgarnia wszystko
Z założenia kandydat, który w danym stanie wyprzedził najsilniejszego rywala choćby jednym głosem, zyskuje automatycznie poparcie wszystkich tamtejszych elektorów. Zdarzają się jednak wyjątki. Trafiają się tak zwani faithless electors, czyli elektorzy głosujący, jak im się podoba. Niektóre stany powprowadzały przepisy mające przeciwdziałać temu zjawisku, ale ono nadal występuje.
Od wprowadzenia systemu, już 179 elektorów głosowało wbrew preferencjom swojego okręgu. Niektórzy z przekonania, inni przez pomyłkę. W 1988 roku delegowana przez Partię Demokratyczną elektorka z Wirginii Zachodniej w głosowaniu na prezydenta poparła kandydata tej partii na wiceprezydenta, zaś w głosowaniu na wiceprezydenta – kandydata na prezydenta.
Z kolei w 2004 roku, również jeden z elektorów Partii Demokratycznej, tym razem z Minnesoty, oddał dwa głosy na kandydata tej partii na wiceprezydenta – zarówno w głosowaniu na prezydenta, jak i w głosowaniu na wiceprezydenta.
Cudzołożył z niewolnicami
Zdarzyło się nawet, że unfaithful electors sprawili, iż nie został wybrany kandydat, który przez Kolegium Elektorskie wybrany być powinien. W 1836 roku dwudziestu trzech elektorów jeszcze nie tak postępowej Partii Demokratycznej z Wirginii dogadało się, że nie poprą kandydata tej partii na wiceprezydenta Richarda Mentora Johnsona, ponieważ cudzołożył z czarnoskórymi niewolnicami. W efekcie Mentor nie uzyskał większości, ale w lutym następnego roku i tak został wybrany na wiceprezydenta – przez Senat.
Jak widać, wtorkowe głosowanie powszechne nie jest rozstrzygające. Owszem, dziesiątki miliony obywateli pójdą do urn, kandydaci wygłoszą przemówienia, ale właściwe głosowanie odbędzie się później, w Kolegium Elektorskim.
Tradycyjnie elektorzy zbiorą się w pierwszy poniedziałek po drugiej środzie grudnia w stanowych parlamentach. W tym roku będzie to 19 grudnia. Następnie głosy są wysyłane do urzędującego Przewodniczącego Senatu USA, który na wspólnym posiedzeniu obu izb Kongresu dokonuje otwarcia kopert i zlicza głosy. Dopiero wówczas ogłasza się nazwisko prezydenta. Albo strony idą na drogę sądową, jak w 2000 roku.
A już za dwa lata wyborcza machina znów zacznie się powoli rozkręcać – show must go on.