„Jest pan najmniejszą armią świata”. As Dywizjonu 303 i jedyny polski „Latający Tygrys”
niedziela,
11 grudnia 2016
Drugi na liście polskich pilotów myśliwskich II wojny światowej i jeden z najskuteczniejszych wśród aliantów w czasie Bitwy o Anglię. Witold Urbanowicz był jedynym Polakiem, który włączył się w wojnę przeciwko Japonii, walcząc u boku amerykańskich „Latających Tygrysów”. Już za życia stał się legendą, samemu często podkreślając, że żadna wroga kula nie trafiła w jego samolot. Wielokrotnie odznaczany, z lotnictwem pozostał związany aż do śmierci.
Jeden z największych polskich asów lotniczych przyszedł na świat 30 marca 1908 roku w Olszance koło Augustowa. Jego rodzice byli rolnikami, a sam Urbanowicz, nim trafił do gimnazjum w Suwałkach, uczył się w domu pod opieką ojca.
Szybko, bo już po dwóch latach nauki, postanowił związać się z wojskiem. W 1925 roku wstąpił do Korpusu Kadetów w Modlinie, który po roku przeniesiono do Chełmna, gdzie zdał maturę. Następnie podjął naukę w dęblińskiej szkole podchorążych, rozpoczynając tym samym swoją przygodę z lotnictwem.
Po ukończeniu niezbędnych kursów pilotażu przeniesiono go do lotnictwa myśliwskiego, gdzie m.in. dostał zadanie niedopuszczenia do naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej przez samoloty zwiadowcze ZSRR. Już wówczas, w okresie jeszcze względnego pokoju, wykazał się bezkompromisową postawą i zaliczył swoje pierwsze zwycięstwo w walce powietrznej.
Naszej, polskiej skóry nie oddaliśmy wrogowi darmo
Bezkompromisowy, pilot „rogaty”
Wydarzenie z sierpnia 1936 roku długo skrywano w tajemnicy, ale według powojennej relacji Urbanowicza, w trakcie lotu starł się z radziecką maszyną R-5. Obcy samolot nie reagował na ostrzeżenia, iż znajduje się nad terytorium Polski, na dodatek otworzył ogień.
– Otrzymaliśmy rozkaz, aby strzelać wyłącznie we własnej obronie, tak też się stało. Po wykonaniu uniku, dawałem mu znaki, ale mimo to ponownie nas ostrzelał. Wówczas zaatakowaliśmy – wspominał. Zyskał wówczas opinię pilota „rogatego”, czy wręcz mocno niesfornego.
Utwierdziły ją inne incydenty, jak choćby ten, gdy przyłapanego na szpiegowaniu w pobliżu polskiego hangaru niemieckiego konstruktora Willego Messerschmitta wziął na muszkę pistoletu. Zdecydowano o przeniesieniu go do szkolnictwa. Tam zastał go wybuch II wojny światowej. Mimo starć z nieprzyjacielem, nie zdołał strącić żadnej niemieckiej maszyny. Choć dysponował przestarzałym samolotem to też sam nie dał się trafić. „Naszej, polskiej skóry nie oddaliśmy wrogowi darmo, zrobiliśmy więcej niż ktokolwiek przytomny miałby prawo wymagać” – napisał we wspomnieniach, które wydano właśnie w książce „As. Wspomnienia legendarnego dowódcy Dywizjonu 303”.
Byłem jedynym dowódcą, który podległych sobie podchorążych w komplecie doprowadził do Francji
Dwie ucieczki, Francja i angielski RAF
Urbanowicz otrzymał następnie rozkaz ewakuowania grupy podchorążych do Rumunii, celem odebrania dostarczonych z Zachodu samolotów, których... nie było. Wobec tego chciał walczyć w jednostce piechoty, ale został schwytany przez oddział Armii Czerwonej.
W niewoli był krótko, bo udało mu się uciec i przedostać do Rumunii, gdzie został internowany. Stamtąd również salwował się ucieczką, by następnie przez Bukareszt, port nad Morzem Czarnym, na pokładzie statku dostać się do Francji. „Tytułem do osobistej satysfakcji może być to, że byłem jedynym dowódcą, który podległych sobie podchorążych, osobiście i w komplecie doprowadził do Francji” – pisał we wspomnieniach.
Wobec braku możliwości walki z Niemcami, skorzystał z zaproszenia i przeniósł się do Wielkiej Brytanii. Tam wstąpił do dywizjonów RAF-u. Już cztery dni później, 8 sierpnia 1940 roku, strącił pierwszy samolot nieprzyjaciela. Następnie przeszedł do słynnego polskiego 303. Dywizjonu Myśliwskiego, gdzie szybko zauważono jego talent dowódczy.
7 września tego roku, mając zaledwie stopień porucznika i wbrew opinii części władz Polskich Sił Powietrznych, Urbanowicz otrzymał nominację na dowódcę dywizjonu. „Dla nas była to walka o życie, zresztą nie tylko o swoje. (...) Opóźnienie w naciśnięciu spustu mogło dużo kosztować” – wspominał po latach.
Rekordzista musi odejść
Jak słuszny był to wybór pokazały kolejne dni, kiedy Urbanowicz odznaczył się jako kapitalny dowódca i prawdziwy pogromca wroga. W sumie jego łupem padło na pewno 15, a prawdopodobnie także 16. samolot Luftwaffe, co
czyni go drugim najskuteczniejszym pilotem myśliwskim wśród Polaków, po Stanisławie Skalskim.
Jako jedyny trafił cztery niemieckie samoloty tego samego dnia, co zdołał jeszcze powtórzyć. „Wpadliśmy w cały rój messerschmittów. Tylu czarnych krzyży naraz nie widziałem nigdy przedtem. Jakbym się znalazł na latającym cmentarzu” – wspominał.
Jego trudny do okiełznania charakter i seria konfliktów ze zwierzchnikami spowodowały, że odszedł z dywizjonu. Nie sądził zapewne, że już nigdy nie wróci do bojowego latania w samolotach oznaczonych biało-czerwoną szachownicą.
Został wysłany do USA z serią odczytów dla Polonii, by zachęcać do ochotniczego wstępowania do Polskich Sił Powietrznych. Wyznaczono go nawet na attaché wojskowego przy ambasadzie RP w Waszyngtonie, ale kariera w dyplomacji nie była Urbanowiczowi pisana. Pobyt tam wykorzystał do nawiązania kontaktów, m.in. z członkami legendarnych „Latających Tygrysów”, czyli amerykańskiej grupy ochotniczej na Dalekim Wschodzie. Nie przypuszczał wtedy, że los sprawi, że zostanie jednym z nich.
Jedyny Polak na wojnie z Japonią
O przydział poprosił samego dowódcę 23. Grupy Myśliwskiej, gen. Claire'a Chennaulta, który zgodził się na włączenie Polaka do 14. Floty Lotniczej, operującej na froncie chińskim przeciw Japończykom. Po załatwieniu formalności Urbanowicz wsiadł na pokład DC-4 i przez Portoryko, Gujanę, Brazylię, Afrykę Północną i Indie 11 października 1943 roku dotarł w końcu na miejsce.
Po przetestowaniu jego umiejętności trafił do wspomnianej jednostki, wyróżniającej się honorową nazwą „Latające Tygrysy”, której zadaniem była obrona Chin przed armią japońską. Tym samym stał się jedynym polskim żołnierzem walczącym z Japonią, z którą Polska formalnie była w stanie wojny od 11 grudnia 1941 roku, po ataku na Pearl Harbor. Decyzję podjęto pod naciskiem Wielkiej Brytanii.
Przez kolejne dwa lata w tym polsko-japońskim konflikcie nie padł ani jeden strzał, do czasu aż na froncie chińskim nie pojawił się Witold Urbanowicz. Jego przybycie ucieszyło gen. Chennaulta, który postanowił uprzedzić polskiego asa o tym, że Japończycy dysponują o wiele lepszymi samolotami, mają dużą przewagę liczebną i stosują specyficzne techniki walki.
Wolałem walkę z Niemcami, którzy byli mniej natrętni niż Japończycy
Zimna kalkulacja przeciwko kamikaze
Dla Urbanowicza było to pierwsze spotkanie z prawdziwymi kamikaze. „Przed odlotem do Chin opowiadano mi o myśliwcach japońskich, ich specyficznym podejściu do walki, fanatyzmie, (...) przyjmowałem te relacje z pewną dozą sceptycyzmu” – wspominał po wojnie.
Jakież było jego zaskoczenie, gdy na własne oczy zobaczył, do czego zdolni są japońscy piloci. „Kiedy pierwszy napotkany, wijąc się konwulsyjnie w powietrzu, zaszedł mnie od tyłu i próbował odrąbać mi ogon maszyny własnym śmigłem, ryzykując oczywistą śmierć, zacząłem być ostrożniejszy” – podkreślał we wspomnieniach.
Szybko spostrzegł, że pragnienie bohaterskiej śmierci odbiera przeciwnikom zdolność zimnej kalkulacji. „Wolałem walkę z Niemcami, którzy byli mniej natrętni niż Japończycy, marzący o śmierci w walce i zostaniu bohaterami narodowymi. Ja takich wysokich ambicji nie miałem” – przyznał po latach.
Swoją wiedzę wykorzystał zwłaszcza 11 grudnia, gdy osłaniając formację amerykańskich bombowców, znalazł się sam wobec sześciu japońskich myśliwców. Z walki wyszedł obronną ręką, zestrzeliwując dwie wrogie maszyny.
Swój ostatni lot bojowy nad Chinami wykonał 15 grudnia 1943 roku. W sumie udało mu się zniszczyć 11 samolotów wroga, za co otrzymał amerykańskie i chińskie odznaczenia. Gen. Henry Arnold żegnał go słowami: „Jest pan najmniejszą armią, jaka kiedykolwiek istniała. Chciałem zobaczyć pana przed odlotem i życzyć good luck”.
Aresztowany w Polsce, osiadł w USA
Po trzech miesiącach walk z Japończykami, które opłaciły mu się także z punktu widzenia finansowego (miesięczne wynagrodzenie wynosiło 600 dolarów plus premia 500 za zestrzelenie lub zniszczenie samolotu wroga), wrócił do Wielkiej Brytanii.
Następnie znów został wysłany na placówkę do Waszyngtonu, gdzie doczekał końca wojny. W lipcu 1945 roku przyleciał do okupowanych Niemiec, a następnie do Polski. Ojczyzna pod rządami komunistów przywitała go aresztowaniem, ale zwolniono go, dzięki interwencji Amerykanów.
Urbanowicz wrócił więc do USA i osiadł wraz z rodziną w Nowym Jorku. „Ten kraj przyjął mnie, ale to nie jest mój kraj” – wyznał szczerze. Tam pracował przez wiele lat jako pilot i kontroler w liniach lotniczych, m.in. American Overseas Arlines. Po przejściu na emeryturę w 1973 roku, jeszcze przez 21 lat służył jako konsultant w amerykańskim przemyśle lotniczym. Działał też w Stowarzyszeniu Lotników Polskich oraz American Fighter Aces Association.
Awans
Wybitny pilot myśliwski został odznaczony Krzyżem Orderu Virtuti Militari, czterokrotnie Krzyżem Walecznych i wieloma brytyjskimi, amerykańskimi oraz chińskimi orderami wojskowymi. W 1991 roku przyjął ofertę przyjazdu do Polski, a w cztery lata później, podczas kolejnej wizyty, został awansowany przez prezydenta RP na generała brygady. Część wojennych pamiątek podarował Muzeum Okręgowemu w Suwałkach, a resztę jego syn przekazał Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.
Witold Urbanowicz zmarł 17 sierpnia 1996 roku w szpitalu dla amerykańskich weteranów wojennych na Manhattanie. Spoczął na cmentarzu Narodowego Sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej w Doylestown w stanie Pensylwania.
Urbanowicz okazał się być nie tylko utalentowanym pilotem, ale też pamiętnikarzem. Dzięki wydanym książkom, m.in. „Początek jutra”, „Świt zwycięstwa” i „Ogień nad Chinami” znamy jego wspomnieniom z wojny z pierwszej ręki. Obecnie po wielu latach ukazały się one po raz pierwszy w jednym tomie, jako „As. Wspomnienia legendarnego dowódcy Dywizjonu 303”.