Eksperyment na dzieciach. Szkoła bez klas i z rodzicami w roli nauczycieli
piątek,
9 grudnia 2016
Gdy przez Polskę przetacza się dyskusja: szkoły podstawowe czy podstawówki i gimnazja? Cztery czy trzy klasy w liceum? Co w podstawie programowej? Kogo wyróżnić, kogo pominąć? Oni – jak sami mówią – urwali się z systemu.
Piątek, kilka minut przed ósmą rano, kamienica w centrum miasta, trzecie piętro. Przed drzwiami z napisem „Szkoła Edukacji Alternatywnej” staje dwunasto- może trzynastoletni chłopiec. Jeszcze w kurtce i szaliku, pociąga za klamkę. Zamknięte. Nie stoi grzecznie przed klasą, nie czeka na nauczyciela, idzie po klucz. Otwiera szkołę i czeka na resztę z ósemki uczniów. Klucze do szkoły, ma każde z nich.
Nauczyciel czasem się spóźnia. Do swojej „normalnej” szkoły – też. Choć tam stara się być raczej na czas. W tej „normalnej” – wymaga się punktualności.
– Jak tak jesteśmy sami to czekamy na panie, coś rysujemy – wymienia Maja, rezolutna dziewczynka o ogromnych oczach. – I czytamy – dodaje Tymek, sympatyczny ośmioletni blondyn. – Czy to nie jest fajne, że tak sobie siedzimy i gadamy, zamiast zakuwać? – pyta Amelka.
Tego dnia nie czytali, nie bawili się – odpowiadali na pytania. Przez pół godziny dwoje ośmiolatków i dziewięciolatka opowiadali o tym, jak chodzą na wycieczki i na jednej z nich zbudowali szałas, i oglądali „bóbry”, jak bawią się w „Masz Talent”, jak mówią do swoich nauczycieli po imieniu i czego im żal z czasów, zanim zabrano ich ze szkół. Przez pół godziny, często pełnymi zdaniami, zupełnie obcej osobie.
Rodzic – nauczyciel, którego nie oszukasz
W tym czasie trwa lekcja matematyki. Bartek – nauczyciel matematyki w liceum, na tyle cierpliwie, na ile potrafi tłumaczy podstawowe pojęcia „starszakom”, czyli klasie IV-VI.
Franek i Marta rozwiązują zadanie: wstążka ma 6 metrów, odcięto od niej kawałek o długości 136 centymetrów, pozostały fragment pocięto na trzy równe części. Ile ma każdy odcinek?
– 5,5 metra – strzela Franek. – Franek nie strzelaj, nie zgaduj, tylko oblicz. Jakie działanie najpierw musisz zrobić? A weź najpierw to narysuj, jakie pytanie ci się pierwsze nasuwa – pyta Bartek. Podchodzi do każdego z nich, pochyla się zagląda w notatki. W tle, zza drzwi słychać „pierwszaki”, które zawzięcie o czymś dyskutują.
Dominik – dziś najstarszy w grupie – mierzy się z geometrią. Jego mama też tu uczy – polskiego.
– Ostatnio musiałem 50 razy przepisywać „nie będę przeszkadzać mamie na lekcji”, ale z racji tego, że zapomniałem to musiałem napisać sto. Jak pięć razy powie komuś jego imię na lekcji, to musi on 50 razy napisać że nie będzie przeszkadzać – mówi Dominik.
Nauczanie podstępem
Szkoła mieści się w kamienicy. W tej samej, w której funkcjonuje kilka innych organizacji pozarządowych. To zaledwie dwa pomieszczenia. Wyglądają trochę jak mieszkanie szalonego artysty. W bielonych, drewnianych szafach dzieci zostawiają okrycia, przybory szkolne i książki. Jest kanapa, worki, na których można się wygodnie rozsiąść, obite materiałem krzesła. Tylko ławki są takie jak w zwykłej szkole.
– Czasami się denerwują, że nie potrafią czegoś zrobić, to wtedy tak je trochę podpuszczam: weź to zadanie jest takie proste, przecież ty robisz dużo trudniejsze. Raz myślałam, że zadanie, które im dałam będzie ciekawe, bo to było coś z rozszyfrowywaniem. Ale one były bardzo zmęczone i chyba po prostu już im się nie chciało. Więc mówię: Tymek to takie zadanie dla detektywa. Załapał i zrobił bez problemów – mówi Ula, mama Janka i Franka.
Dzieci podzielone są na dwie grupy – starszą i młodszą. Ta młodsza, z takich klasycznych przedmiotów ma polski i matematykę. Wszystko jednego dnia. A od ósmej do czternastej w czwartek dzieci przyswajają nowy materiał. W pozostałe dni, jeżeli nie bawią się w teatr, nie czytają na głos lub nie uczestniczą w zajęciach plastycznych – w grupie odrabiają lekcje.
Na zajęcia przyrody, najchętniej wychodzą do lasu. – Zbudowaliśmy szałas, a Janek wszedł jedną nogą w bagno, a Marysia w żeremie – opowiada z przejęciem Tymek.
– A co to są żeremie? – dopytuje Majka. – Tam mieszkają bóbry – odpowiada.
Ostatnio brali udział w biciu rekordu w resuscytacji, uczyli się jak pomóc komuś z epilepsją, zorganizowali jasełka, protest przed cyrkiem, czasem nawet nocują w szkole.
Rodzice z życiowym ADHD
– W poniedziałki mamy z moją mamą i taką panią. Mama uczy w-fu a Magda uczy angielskiego. Mama uczyła angielskiego a mama wf-u, ale się zamieniły – tłumaczy Majka.
– Moja mama uczy historii, ona chciała uczyć francuskiego, ale nikt nie chciał – mówi Amelka, z jednej strony dumna z mamy, z drugiej może trochę zawiedziona, że francuski tu się nie przyjął. Szczególnie, że dobrze się jej on kojarzy – mama, na dobranoc, śpiewa jej francuskie kołysanki.
Bo tu w rolę nauczycieli wcielili się rodzice. To był warunek. Wszyscy wysyłają swoje dzieci, wszyscy uczą. – Jest ciężko, łatwiej byłoby wysłać dzieci do szkoły, a potem je odebrać. Ale było warto – mówi Urszula, dyrektor nietypowej szkoły i nauczycielka przyrody, prywatnie, mama Tymka, Marty i Marysi.
Łatwiej byłoby wysłać dzieci do szkoły, a potem je odebrać. Ale było warto.
Emilka uczy w-fu, Magda – angielskiego, z Anetą czytają, Wiktor prowadzi zajęcia teatralne, Ula – polski i matematykę, Bartek – matematykę w starszej klasie, Urszula – uczy przyrody. Znają ich nazwiska, ale w zasadzie nie są im do niczego potrzebne. Tu do nauczycieli mówi się po imieniu.
Oni stwierdzili, że system im nie odpowiada. Nie chcą, żeby ich dzieci siedziały godzinami w ławkach, żeby uczyły się „na pamięć”, żeby były oceniane. Bo tu ocen nie ma. Są za to nauczyciele, trochę z przypadku, trochę z wiecznym życiowym ADHD, większość zaangażowana w działalność pozarządową. Jest nauczyciel i projektantka wnętrz, pracownicy organizacji pozarządowych, kobieta, która opiekuje się bezdomnymi.
Bardzo różni ludzie uczą nawzajem swoje dzieci. To wymaga szacunku do siebie nawzajem.
– Bardzo różni ludzie uczą nawzajem swoje dzieci. To wymaga dużego szacunku do siebie nawzajem. Ludzie o różnych światopoglądach, od gorliwych katolików po uczestników czarnych marszów, od baptystów po ateistów o mocno lewicowych poglądach. Musimy się dogadywać, rozwiązywać konflikty i tego też uczymy dzieci. Na razie się udaje – mówi Urszula.
Szkoła bez agresji
Szefowa, to postrach miejskich urzędników. U niej nie ma określenia „nie da się”. Czy to pomysł adaptacji podwórka, do którego opracowania skrzyknęła większość sąsiadów, czy zdobycie ministerialnych dotacji, czy zorganizowanie konsultacji, na które karnie stawi się wielu miejskich radnych.
Bo szkoła nie jest na wsi. Tam, takie niewielkie szkoły, to norma. To szkoła w blisko 60-tysięcznym mieście. Jak na region, w którym się znajduje – niemal metropolii. Trzecim największym mieście Warmii i Mazur. Każdy z rodziców miał własny powód, żeby zabrać swoje pociechy ze szkoły. Jedni stawiają na rozwój wewnętrzny dzieci. A nauka jest gdzieś obok. Inni, jak mówią, nie chcą by dzieci uczyły się w szkole, gdzie w trzydziestoosobowych klasach trudno skupić się na potrzebach któregokolwiek dziecka.
– Chłopcy często brali udział w bójkach. Ich tata uczył wtedy w tej samej szkole i często ktoś je z tego powodu zaczepiał. Ja byłam często wzywana do pedagoga, do dyrektora. Oni twierdzili, że często tylko się bronili. W pewnym momencie sama zgłupiałam czy ja mam stać za dzieckiem czy za nauczycielem, jeżeli syn mówi mi coś innego niż pani. To nie była jedna sytuacja – mówi mama Janka i Franka.
– Moja Marysia była często atakowana przez kolegę, z którym nauczyciele nie mogli sobie poradzić. Była bardzo zestresowana, a nikt nie jest w stanie dobrze przyswajać wiedzę w stresie. Dzieci uczą się przez zabawę. Pomyślałam więc, po co zabierać dzieciom dzieciństwo i narażać na stres, jeżeli nie jest to im do niczego potrzebne – dodaje Urszula.
Decyzja nie była trudna – trudniej było przekonać rodzinę, że to jednak dobry pomysł. Formalności też nie były przeszkodą. Ułatwiła to reforma oświaty sprzed dwóch lat. Dziecko ze szkoły można zabrać niemal w każdym momencie. Opinię musi też wydać poradnia psychologiczno-pedagogiczna. Zgodę wydaje dyrektor szkoły, do której zapisane są dzieci. Ale to nie oznacza, że szkoła o uczniów się nie upomni – co roku muszą zdać egzamin sprawdzający, czy przyswoili sobie podstawę programową.
– To nie przez nauczycieli nie puściliśmy dzieci do szkoły, tylko przez system. Nie mówimy, że to już na zawsze, może pójdą do liceum, może do ostatnich klas podstawówki, zobaczymy. To nie jest jedyna, najwspanialsza droga, ale na ten moment najlepsza – przyznaje mama Janka i Franka.
Każde jest wyjątkowe
Rok temu, gdy zaczynali, patrzono na nich – jak mówią – jak na nieszkodliwych wariatów. Byli tacy, którzy mówili: zobaczycie za rok, gdy dzieci będą musiały zdać egzamin. Pod koniec maja pojechały, i zdały – niemal wzorowo.
– Pojechaliśmy tam, każdy musiał mieć swoje przybory. Najpierw wybierało się z czego chce się zdawać. Zdawałem przyrodę, matematykę, polski, testy komputerowe i historię. Zdałem z czerwonym paskiem. Trzy szóstki, dwie piątki, jedna czwórka – wymienia szóstoklasista, Dominik.
– Ja na początku musiałam przeczytać czytankę i zrobić takie kartki. I pani od razu nie mówiła czy zdałam. I powiedziałam do taty Tymka, nie wiem czy zdałam i ta pani przechodziła za mną i powiedziała cicho tak: zdałaś – opowiada z przejęciem Amelka.
Amelka wszystko opowiada z przejęciem. I o dodatkowych zajęciach, i o koleżankach, które zostały w dawnej szkole, i o tym jak strasznie daleko mieszka – choć w zasadzie to 20 minut spacerem. Amelka jest tak jakby szkolną gwiazdą, ale tu każde z dzieci jest wyjątkowe.
– W zwykłych szkołach nadal panuje system pruski, który miał wychowywać posłusznych pracowników. Główną zasadą jest: jesteś dobrym dzieckiem, jeżeli masz dobre oceny i dobrze się zachowujesz. Nasze dzieci są spontaniczne, otwarte, niezalęknione, samodzielne i ciekawskie. Nie potrafią spuścić głowy, mają własne zdanie. Dlatego życie nie będzie ich rozpieszczało, ale może wyrosną z nich prawdziwi liderzy – podsumowuje Urszula.
W zwykłych szkołach nadal panuje system pruski, który miał wychowywać posłusznych pracowników
Na razie są mniej zestresowane i chętnie chodzą do szkoły. To nie jest przekonanie rodziców, a opinia Urszuli Dwojakowskiej, stażystki. Jedynej nauczycielki, do której dzieci nie mówią po imieniu.
– Przez to, że nie ma ocen, to dzieci się nie stresują. Czasem z materiałem lecą aż za szybko – mówi. Ona z dziećmi odrabia lekcje, organizuje zajęcia plastyczne, czasem po prostu pilnuje, żeby nic im się nie stało. Bo akurat energii tej gromadce nie brakuje. Dla niej, to też eksperyment.
– Dzieci mi się zwierzają, mogą mi powiedzieć różne rzeczy, mogą na mnie liczyć i chyba dlatego się lubimy – opisuje. Czasem w domu, mówi o nich „moje dzieci”. Sama ma córkę. Julia uczy się w zwykłej szkole, w trzeciej klasie. Mając doświadczenie z dwóch typów szkół, czy zdecydowałaby się przenieść Julkę do alternatywnej szkoły?
– Nie – odpowiada krótko.