Miłośnik opery i porcelanowych słoni
sobota,
21 stycznia 2017
Kolekcjonował jedwabne kwiaty, starą porcelaną oraz słonie. Miał ich dwa tysiące. Ponad wszystko ukochał jednak operę, operetkę i muzykę poważną. To jej poświęcił całe swoje zawodowe życie, będąc dziennikarzem i krytykiem muzycznym. 26 stycznia 2016 roku odszedł Bogusław Kaczyński.
– Gdy podupadłem na zdrowiu, to mój chorobliwy optymizm, jak o nim mówię, oraz słuchanie muzyki na słuchawkach w szpitalu, uratowały mi życie. Głównie Chopin. Myślę, że to on mnie poniekąd uzdrowił, bo jak powszechnie wiadomo, muzyka to moja największa miłość – mówił.
Większość Polaków zapamiętała go jako propagatora muzyki poważnej i opery. Widzowie kojarzyli z takimi programami jak „Zaczarowany świat operetki” czy „Operowe qui pro quo”. To właśnie on wprowadził muzykę klasyczną do telewizji. Komentował transmisje telewizyjne słynnego Koncertu Noworocznego z Wiednia, Konkursy Chopinowskie, koncerty Pavarottiego czy Domingo, a także jubileusz Filharmonii Narodowej oraz Konkursy Eurowizji. Przez 27 lat był również organizatorem i ambasadorem słynnego festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy-Zdroju. Kaczyński zdobył także tytuł „Mistrza Mowy Polskiej”.
„Nigdy nikomu nie powiedziałem o swoich niedostatkach”
– To był człowiek niezwykle mądry, o dużym poczuciu humoru. Bardzo życzliwy, pomocny. Zawsze można było na nim polegać. Miał niesamowitą umiejętność doradzania w najtrudniejszych sytuacjach osobistych i zawodowych. Zawsze z tymi poradami trafiał w punkt – mówi Witold Matulka, tenor i bardzo bliski przyjaciel Kaczyńskiego. Przyznaje, że gdy otrzymał od mistrza propozycję przejścia na ty, nie skorzystał. – Dla mnie to był wielki autorytet. Kończyłem studia, gdy on został dyrektorem Teatru Roma. Odmówiłem przejścia na ty, bo chciałem, żeby zawsze był kimś niezwykłym w mojej świadomości, w moim sercu – wyznaje.
Umiejętność pięknego wysławiania się i niesamowita elegancja były znakiem rozpoznawczym Kaczyńskiego. On sam w jednym z wywiadów wyznał, że początki jego kariery nie należały do najłatwiejszych. Gdy w latach 60. zaczął wyjeżdżać za granicę, by obcować z gwiazdami, nie tylko miał trudności w zdobyciu paszportu, ale i pieniędzy, które pozwalały mu za tą zagranicą przeżyć. Przyznawał, że z 10 dolarami w kieszeni sypiał na dworcach, mył się w dworcowej toalecie, a potem pojawiał się na prestiżowych bankietach elegancki i przede wszystkim nienagannie ubrany. To właśnie na jednym z takich rautów poznał swoją idolkę Marię Callas, a także Liz Taylor, Richarda Burtona czy Jackie Kennedy, a także najbogatszego wówczas człowieka świata, jakim był Arystoteles Onasiss.
– Myślę, że gwiazdy, z którymi się spotykałem, nie przypuszczały, jak jestem biedny. Przyjąłem dewizę, której nie żałuję: nigdy nikomu nie powiedziałem o swoich niedostatkach. Pamiętam bal w Monte Carlo, w Hotelu de Paris, na którym byli wielcy artyści, arystokraci, bankierzy. Po raucie pożegnali się ze mną, wsiedli w swoje rolls-royce'y i odjechali. A ja 40 minut piechotą szedłem do pensjonaciku. Oni by mnie zawieźli, tylko im do głowy nie przyszło, że przed hotelem nie stoi mój rolls-royce – wspominał.
„Bardzo szybko oceniał ludzi”
„Miarą twoich sukcesów będzie liczba twoich wrogów. Jeśli teoria królowej naszej operetki jest prawdziwa, to mogę stwierdzić, że moja kariera jest ogromna”. Te słowa Kaczyński usłyszał od Barbary Artemskiej. – Bardzo szybko potrafił oceniać ludzi. O tym, że był jedyny w swoim rodzaju świadczyć może fakt, że im więcej osiągał, tym więcej miał wrogów wśród kolegów z branży i fanów, uwielbienia wśród publiczności. To działa tylko w przypadku wybitnych postaci – mówi Matulka.
W 1973 roku udało mu się po premierze „Nieszporów sycylijskich” w Turynie przeprowadzić wywiad z Callas. To było wydarzenie, bo diva nie znosiła prasy. – Myślę, że spotkała się ze mną ze względu na moją skromność. Musiałem dziwnie wyglądać na tle tamtejszych osobistości. W garniturze z MHD, aksamitnej muszce i w butach z Radoskóru – wspominał.
Jedwabne kwiaty i porcelana
Kaczyński był nałogowym wręcz zbieraczem bibelotów. Kolekcjonował jedwabne kwiaty, starą porcelaną i słonie. – Mam ich ponad dwa tysiące. Pierwszego, który znalazł się w mojej kolekcji dostałem w prezencie od Birgit Nilsson, królowej wagnerowskiego śpiewu. Podczas wspólnego spaceru w Wiesbaden zatrzymała się przed piękną witryną sklepu. Weszła do niego i wyszła właśnie z tym słoniem. Powiedziała, że to dla mnie na szczęście – mówił.
Sztuczne kwiaty przywoził sobie z Chin, Korei. Zawsze, gdy tylko tam był, wchodził do kwiatowych salonów. Porcelana również musiała być w kwiaty. – Lubił też świeże. Dostawał ich mnóstwo, wyrzucał dopiero jak uschły. Najbardziej kochał lilie – opowiada Matulka. Filiżanki zawsze stawiał zwrócone uszkiem w kierunku gościa. – Mama często organizowała przyjęcia. Na jednym z nich gościła aż 60 osób, cała orkiestra Filharmonii Lubelskiej. Po tamtych czasach zostały mi adamaszkowe obrusy wielkości pokoju – mówił Kaczyński.
Lody cafe latte i garnitury
Bogusław Kaczyński był smakoszem. W szczególności upodobał sobie słodycze. W Wiedniu sernik, w Polsce a dokładnie w podwarszawskim Konstancinie lody. – Jego ulubionym daniem był pieczony kurczak i sałatka, a na deser obowiązkowo właśnie lody cafe latte. Co tydzień chodziliśmy do kawiarni w Konstancinie na kawę i coś słodkiego. Nawet, kiedy chorował na raka żołądka, szliśmy do kawiarni i pozwalał sobie na odrobinę tych lodów. Był ich wielkim fanem – opowiada Matulka.
Elegancję podobnie jak zamiłowanie do bibelotów wyniósł z domu. – Od dziecka mnie tego uczono. Byłem zawsze dobrze ostrzyżony, nosiłem garnitur, koszulę, krawat. Moja babka była wielką damą. Krzyczała na nas, gdy chcieliśmy się opalać. Ona sama zawsze wychodziła z parasolką, w rękawiczkach a twarz pudrowała pudrem ryżowym używając do tego zajęczej łapki. Wstydziliśmy się jej przed kolegami, bo wyglądała jak zjawa, ale dziś wiem, że to moje zamiłowanie do elegancji, które wiele osób zauważa jako jedną z moich charakterystycznych cech, mam dzięki niej i rodzicom – tłumaczył. Gdy było go już stać kupował sobie dobre włoskie lakierki i garnitury. Nie miał prawa jazdy. Woził go szofer.
„Powiatowa gwiazda” pianina
Kaczyński urodził się w Białej Podlaskiej. W jego domu honorowano zasadę, że mężczyzna pracuje zawodowo, a kobieta prowadzi dom. – Ojciec przed wojną pracował w miejscowej fabryce samolotów. Do dziś pamiętam przyjęcia, które mama organizowała. Kiedyś przyszło 60 osób, cała orkiestra Filharmonii Lubelskiej. Po tych czasach zostały mi adamaszkowe obrusy wielkości pokoju. Nie mam, co z nimi zrobić, więc chyba potnę je na ścierki. Ale szkoda! – opowiadał.
Przyznawał, że razem z siostrą wychowywał się w ogromnej dyscyplinie i skromności. To ojciec był w domu największym autorytetem. – Wystarczyło, że mama wypowiedziała słowa: „Bo powiem tacie…” i już przestawaliśmy rozrabiać. Ojciec był silnym człowiekiem, ale nigdy nas nie uderzył – wspominał Kaczyński. To właśnie ojciec zaszczepił w nim miłość do muzyki. – Miałem być słynnym pianistą. Już od małego zarówno ja, jak i moja siostra graliśmy na pianinie. Zacząłem ćwiczyć w wieku 2,5 lat. Mój pierwszy koncert odbył się rok później w sali w Domu Strażaka. Zagrałem wtedy „Jaś mi z jarmarku przywiózł pierścionek”. To ojciec stał w kulisach i dawał mi znaki, co mam zrobić, że wstać, ukłonić się, grać. W szóstej klasie podstawówki chciałem strasznie pojechać na biwak z kolegami, ale on mnie nie puścił, bo nie umiałem sonaty Beethovena. Było mi strasznie przykro, płakałem jak grałem. Tuż przed śmiercią ojciec wyznał mi, że jak sobie przypomina tę sytuację to boli go serce – wspominał.
Od tej pory żadna akademia szkolna nie odbywała się bez jego udziału. Żartował, że był „powiatową gwiazdą”. Mimo, że ku radości ojca poszedł na Akademię Muzyczną, jego przygoda z graniem skończyła się w 1959 roku, gdy po raz pierwszy został zaproszony do telewizji. – Stwierdziłem wtedy, że siedzenie 6-8 godzin przy instrumencie nie jest moim powołaniem. Życie udowodniło mi, że jest inna droga, aby być blisko muzyki – mówił.
„Nie zdążyliśmy już porozmawiać”
Wcześniej niż on, z gry na pianinie zrezygnowała jego siostra Anna. Porzuciła pianino, gdy miała 12 lat i została matematykiem. – Choć jestem zodiakalnym Bykiem, to waleczna była moja siostra Anna. Pamiętam, kiedyś wiozłem ją na sankach i nagle czuję, że zrobiły się lekkie. Odwracam się, a ona „łubu-du”, bije chłopaka. Pytam: – „Co się stało?”. Ona na to: – „Już nigdy nie nazwie cię kaczką”. A ja nawet tego nie słyszałem – wspominał.
Do końca życia pozostawali sobie bardzo bliscy. Dzwonili do siebie codziennie. Kaczyński dostał udaru kilka godzin po tym jak wrócił od siostry ze Sztokholmu. Odwiedził ją w klinice. Okazało się, że choruje na raka płuc i zostało jej kilka dni życia. O jej chorobie dowiedział się od lekarzy, ona sama nic mu nie powiedziała, bo w domu Kaczyńskich choroba zawsze była tematem tabu. Obowiązywała zasada, że bliskich nie zamartwia się swoimi problemami. – Na lotnisku w Warszawie wylądowałem o godzinie 21, a o 9 rano następnego dnia leżałem już w szpitalu. Miałem do niej zadzwonić, ale przez trzy tygodnie nie mogłem mówić. Nie zdążyliśmy już porozmawiać. Umarła. Mieliśmy taki plan, że gdy ona przejdzie na emeryturę, to zamieszkamy razem jak dawniej. Nie udało się zrealizować tych planów – mówił.
Święte obrazki od nieznajomych
Gdy zachorował często nieznajomi ludzie przysyłali mu święte obrazki, zamawiali msze w jego intencji. Nie poddał się. Mówił, że chorobą Bóg chciał pokazać mu, że istnieje przemijanie. – Zwolniłem tempo. Mniej pracuję, więcej zachwycam się życiem. Do momentu, gdy dopadła mnie choroba robiłem wszystko na 300 procent. Jeździłem po świecie, pisałem, prowadziłem programy i koncerty. Pracowałem jak szalony. Sam się dzisiaj zastanawiam jak wytrzymałem to tempo – mówił.
Zarówno znajomi, jak i fani byli pod wrażeniem jego postępującej w niesamowicie szybkim tempie rekonwalescencji. Nie poddawał się, miał ogromną dyscyplinę. Regularnie, trzy, cztery razy w tygodniu poddawał się rehabilitacji. Gdy wyzdrowiał powrócił do swoich pasji i aktywności. Wciąż zasypywany był setkami listów i maili, zawsze odpisywał. – Kilka dni temu dostałem pełnego rezygnacji e-maila od znajomej młodego chorego człowieka. Pytała mnie, co robić? Rodzina i żona go opuścili. Starałem się dodać jej otuchy. Napisałem, że nawet po 10 latach rehabilitacja przynosi oczekiwane efekty. Należy tylko chcieć i wierzyć – opowiadał.
„Po roku nikt na mnie nie czekał”
Uważał, że w każdym czasie, czy to zawirowań, czy spokoju trzeba robić to, co należy. Dlatego też podczas stanu wojennego nie przyłączył się do bojkotu telewizji, ale nie zgodził się na występ w „Dzienniku telewizyjnym” 13 grudnia 1981 roku, aby wezwać Polaków do jedności. – A ja na to: „Nie przemówię". "Ale może pan powiedzieć swoimi słowami". „Nie mówię o rzeczach, które nie są moją specjalnością. Mogę przygotować program »Moniuszko na scenach świata «". Zorientowali się, że nie ma sensu mnie namawiać: „Przykro nam, dziękujemy". Żołnierze odwieźli mnie pod dom. A moi koledzy, których nazwiska wymienili, wystąpili w „Dzienniku” – mówił w rozmowie z Dariuszem Zaborkiem.
Zrezygnował także z pracy dla amerykańskiej telewizji. Propozycję otrzymał w 1978 roku, gdy mieszkał w Nowym Jorku. Miał prowadzić program na włosko-polskim kanale. Bał się jednak życia na obczyźnie. Stwierdził, że w rok pozamyka swoje sprawy w Polsce i pojedzie. – Ale po roku nikt na mnie już tam nie czekał. Nieraz myślę o tej odrzuconej propozycji. Jak potoczyłyby się moje losy? - zastanawia się. Dla mnie Nowy Jork to stolica świata, moje ukochane miejsce, ale gdy widzę swoją publiczność... Kilka dni temu, gdy kuśtykając, wyszedłem na scenę w Katowicach, owacjami przywitało mnie 6 tys. ludzi. Wtedy pomyślałem: – Dobrze wówczas zrobiłem, że wróciłem do swojej publiczności! – wspominał.
„Choroba to drobiazg, który przejdzie”
– Potrafił śmiać się z byle powodu, uwielbiał dowcipy nawet te, których publicznie nie wypadało powtarzać. Nigdy jednak nie przeklinał, chyba, że naprawdę bardzo się zdenerwował to wtedy potrafiło mu się wyrwać z ust jakieś przekleństwo. To ogromne poczucie humoru było jego sposobem na chorobę. Mówił, że to drobiazg, że przejdzie – wspomina Matulka.
Najlepszym tego przykładem jest szpitalna anegdota, którą opowiedział w jednym z wywiadów. – Pewnego dnia przyszedł do mnie znakomity, z Bożej łaski, lekarz, czyta kartę i mówi: "No brawo! Brawo, panie Bogusławie! Miał pan dzisiaj wielki sukces, gratuluję". Zapytałem: „Pewnie któryś mój program powtórzyli?". A on: „Nie. Dzisiaj była kupa". Zgłupiałem w łóżku z wrażenia. "Panie doktorze, ja miałem w życiu większe sukcesy". A on: „Nie, pan jest w błędzie. Ta kupa to największy sukces, jaki się może zdarzyć", i wyszedł. Przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że ani Paryż, ani Rzym, ani chiński mur - to wszystko nic. Ważna jest ta kupa. Następuje przewartościowanie, bo przy paraliżu ciała to nie jest proste, gdy mięśnie nie pracują – wspominał dni swojego pobytu w szpitalu.
„Jestem zodiakalnym Bykiem”
Powtarzał także, że choroba to kara za jego wielki sukces. – Mówił, że zwolnił, ale wcale nie zwolnił w tej ciężkiej chorobie. Wciąż może z mniejszym natężeniem, ale prowadził koncerty, udzielał się w programach telewizyjnych – opowiada Matulka.
Jego marzeniem, którego nie udało mu się spełnić było wydanie albumu z najpopularniejszymi artystami operetki. Nie zdążył.
– Jego życiowym mottem było zdanie, które często powtarzał: „Jestem zodiakalnym Bykiem, swoimi rogami jestem w stanie rozwalić wszystko i pokonać wszystkie przeciwności losu. Nie ma dla mnie rzeczy nie do przezwyciężenia”. Pozostała po nim ogromna pustka, luka, której nikt nie wypełni – mówi Matulka.
Bogusław Kaczyński zmarł 21 stycznia 2016 roku mając 73 lata.