Urodził się pan w Libanie, pierwszym pana językiem był arabski. Potem jeździł pan dużo po świecie, by wreszcie osiąść w Londynie i pisać książki po angielsku. Życie, którym można byłoby obdarzyć kilku bohaterów filmów.
O tym, jak potoczyło się moje życie zadecydowała w dużym stopniu wojna w Libanie. To przez nią musieliśmy z rodzicami uciekać do USA, gdy miałem 14 lat. Tam chodziłem do szkoły średniej. Potem wróciłem do Libanu, żeby studiować architekturę. Skończyłem studia, miałem nadzieję, że będę mógł odbudowywać mój kraj. I znowu wojna zmusiła mnie do wyjazdu. W 1984 r. ewakuowali mnie z Bejrutu helikopterem amerykańscy marines. Jeśli chodzi o język, to tak jak większość wykształconych Libańczyków, od dzieciństwa uczyłem się francuskiego i angielskiego. Liban odzyskał państwowość w 1943 r.
Arabski jest trudny i przypuszczam, że nie posługuję się wyrafinowaną wersja tego języka. Zazdroszczę ludziom stabilizacji, tego, że spędzili życie w swoim kraju. Na pewno wpłynęło to na moje pisarstwo. Zdałem sobie sprawę, jak kruche jest to, co nas otacza. Jestem też bardzo wrażliwy na to, jak polityka wpływa na nasze życie, na wszelkiego rodzaju manipulacje. Piszę o tym w swoich książkach. U podłoża mojej pierwszej książki, „Ostatniego Templariusza” leżała m.in. chęć przyjrzenia się, jak rozwijały się religie na Środkowym Wschodzie, jak miliony ludzi zostały wmanewrowane w różnego rodzaju wojny na przestrzeni wieków.
Skończył pan architekturę, ale architektem nie został. Dlaczego?
Architektura była dla mnie idealnym połączeniem sztuki i tzw. poważnego zawodu. Rodzice mieli nadzieje, że zdobędę solidne wykształcenie, zostanę prawnikiem albo lekarzem. Architektura dawała solidny zawód i pozwalała na rozwijanie wrażliwości artystycznej. Byłem w tym naprawdę dobry. Chciałem pracować w Bejrucie. Ale wojna zdecydowała za mnie. W Londynie zaczepiłem się w małej pracowni architektonicznej, ale nie miałem tam nic ciekawego do roboty. Kiepsko też płacili. Lata 80. to nie był w ogóle dobry czas dla architektów w Londynie. Mało się budowało ciekawych rzeczy. Musiałem coś zmienić.
I nastąpił zwrot o 180 stopni...
Przeniosłem się do Francji i zacząłem się zastanawiać, jak zarobić pieniądze. Pomyślałem o bankowości, zrobiłem MBA. To był czas szybkich karier i dużych pieniędzy. Po kilku miesiącach pracy można było np. kupić porsche. Robiłem to przez trzy lata. Aż w końcu miałem dość, nienawidziłem tej pracy, ludzi, analizy danych, tych wszystkich telefonów. Musiałem się zmuszać, żeby rano wstać z łóżka. Rzuciłem robotę, jeździłem po świecie. Spotkałem kogoś, kto wprowadził mnie do świata filmu. Znowu poczułem, że mam ochotę żyć i pracować. Zacząłem pisać. Dostawałem nagrody. Zrobiłem adaptację powieści Melvyna Bragga „The Maid of Buttermere”, a scenariuszem zainteresował się Robert DeNiro. Ostatecznie osiadłem w Londynie i zacząłem pisać dla telewizji.