Z frustracji może narodzić się furia, jej destrukcyjna odmiana
sobota,3 września 2016
Udostępnij:
Na panelach organizowanych przez UE tłumaczę, że trzeba dbać o dzieci emigrantów, które są zawieszone między Europą a Afryką. Stary Kontynent źle przywitał ich rodziców, a dzieci chronią się w diasporach. W Belgii nie pozwalają im być Belgami, we Francji Francuzami. A oni nimi są. W niektórych rośnie wyobcowanie – mówi Grażyna Plebanek.
Właśnie ukazała się jej nowa książka pt. „Pani Furia”. Bohaterką jest Alia, mieszkająca w Brukseli córka emigrantów z Konga. Dziewczyna od dziecka musi walczyć o wszystko: rodzinę, spokój, szacunek, pracę. Jej inność widać na pierwszy rzut oka. Powoli w Alii rodzi się tytułowa furia.
Część czytelników może być zaskoczona obrazem Brukseli w „Pani Furii”. Rzeczywiście jest tak wielokulturowa, zróżnicowana?
Bruksela to specyficzne miasto, w dużej części złożone z ludzi napływowych, m.in. z Kongijczyków (chociaż Polaków jest tu dwa razy więcej). W „Pani Furii” piszę o pokoleniu, które się tu urodziło, bo ich rodzice przyjechali do Belgii szukać lepszego życia. Belgia jest ich krajem, mają obywatelstwo i chcieliby czuć się Belgami, ale z powodu koloru skóry nie zawsze są tak postrzegani. Chronią się więc w diasporach; nie zakleszczają się tam sami, są zakleszczani.
Skąd przybywają emigranci do Brukseli?
Z Francji (tylko ich nazywa się częściej „ekspatami”), Włoch, Maroka, Polski. Kongijczyków przybywało dużo za czasów reżimu Mobutu Sese Seko, który rządził do 1997 r. Poznałam ich, głównie artystów i aktywistów. Z kolei dzięki temu, że ćwiczę kick-boxing, poznałam trenerów i ćwiczących z innych diaspor. Boks to fajna rzecz. Znikają podziały narodowościowe i wiekowe, tak samo się pocimy, męczymy. Mam np. znajomego z Maroka. Chce, żebym z nim zrobiła dłuższy wywiad, ma potrzebę opowiadania o sobie. Do Europy przedostał się jako 12-latek, uciekł pod podwoziem ciężarówki, był sam. Dotarł do kuzynów w Brukseli i jakoś się próbuje utrzymywać na powierzchni. Zaopiekował się nim mój trener. Ludzie z diaspor chcą przede wszystkim, by traktować ich z szacunkiem, docenić to, kim są i nie patrzeć na nich przez pryzmat koloru skóry.
Belgowie nie pomagają w asymilacji? Np. poprzez edukację?
System szkolnictwa w Belgii jest dość nieprzyjazny emigrantom, wszystkim, także Polakom. Nie ceni się dwujęzyczności, choć w kraju jest wielu ludzi napływowych. Ważna jest perfekcyjna znajomość języka francuskiego, a o to u emigrantów i ich dzieci nie jest łatwo. Program szkolny jest restrykcyjny, stawia się na wkuwanie. Przypomina mi to moją szkołę w PRL. Belgijska szkoła nie otwiera, nie stawia na twórczą postawę. Taki model oświaty dziwi, bo Belgowie, którzy przez wieki prowadzili politykę kolonizacji, powinni liczyć się z tym, że przyjadą do nich ludzie chociażby z Konga Belgijskiego. Teraz, gdy emigrantów jest wielu, system się do nich nie nagina.
Dlaczego główna bohaterka książki, Aliia, jest Kongijką?
W założeniu miała być obca. Pierwszą zaporą w jej kontaktach ze światem jest kolor skóry. Dlaczego Kongijka? Tak ją zobaczyłam. Może dlatego, że mam kolegów i koleżanki pochodzenia kongijskiego? To bardzo fajni, twórczy ludzie. Kobiety są obciążone podwójną „wadą” – nie dość, że mają czarną skórę, to jeszcze są kobietami, a to w patriarchalnym społeczeństwie bywa zestawem zaporowym. Alia jest tworem mojej wyobraźni, nie przypomina żadnej ze znanych mi kobiet. Ale jej ojciec, Eddy, jest zlepkiem dwóch czy trzech postaci, które spotkałam w Kongo, m.in. człowieka, który był gawędziarzem i opowiadał przedziwne historie. Nigdy nie wiedziałam, czy są prawdziwe, czy wymyślone, ale były fascynujące, potoczyste, barwne i dramatyczne. Eddy, tak jak on, jest opowiadaczem miejskim. Jego dar opowiadania ma również Alia, ale ona to robi w inny sposób, wyraża siebie poprzez opowieści.
Tzw. literatura mówiona jest wspólna kulturom na całym świecie. Moja mama i babcia, warszawianki, jak cała moja rodzina, były takimi miejskimi gawędziarkami, pamiętam ich swadę językową, dowcip. Ich opowieści o różnych ludzkich losach mnie ukształtowały. W dzieciństwie towarzyszyło mi pytanie: i co dalej? Opowieści, które usłyszałam w Kinszasie i te warszawskie połączyły się, gdy pisałam książkę.
W Kinszasie?
Kiedy już wiedziałam, że Alia jest Kongijką, musiałam pojechać do Afryki. Nigdy tam nie byłam, choć Kongo interesowało mnie już wcześniej. W Belgii nie sposób Kongo zignorować, głęboko tkwi w historii tego państwa. Czytałam oczywiście książkę „Duch króla Leopolda, opowieść o chciwości, terrorze i bohaterstwie w kolonialnej Afryce” Adama Hochschilda. Polecam również książkę „Kongo” Davida Van Reybroucka, niebawem ukaże się w Polsce. Kiedy wykrystalizowała się idea „Pani Furii” pomyślałam, że to idealny moment, żeby do Konga pojechać i dać wspomnienia ojcu Alii, jej babce i matce. Oni tęsknią za Kinszasą, a dla Alii staje się ona miejscem mitycznym, jak Moskwa w „Trzech siostrach” Czechowa. Musiałam poznać Kinszasę.
Brukselska dzielnica Molenbeek (fot. Michel Huhardeaux)
Pierwsze wrażenie to mocny zapach rozgrzanego asfaltu. Wcześniej, gdy dolatywaliśmy do lotniska, zauważyłam dziwne światełka na ziemi, zupełnie inne niż te, które widuję podczas podróży po Europie czy USA. Okazało się, że to świeciły ustawione przed domami karbidowe lampki. W Kinszasie są częste przerwy w dostawach prądu, wtedy ludzie sami oświetlają ulice. Gdy już wysiadłam z samolotu, wszyscy pasażerowie natychmiast pobiegli w stronę dwóch busów, które stały na płycie lotniska. Nikt nic nie mówił, wiadomo było, że trzeba dobiec i się zmieścić tam, chociaż ewidentnie miejsc było za mało. Udało mi się! Włączył mi się autopilot, system, który zapadł gdzieś we mnie podczas dzieciństwa w PRL. W Kongu przydały mi się dziwne nawyczki z dawnych, komunistycznych czasów, instynkt łowcy, szybkość ustawiania się w kolejce, itp.
Jak tam się żyje?
Kongo boryka się z różnymi niedoborami, zupełnie jak u nas w PRL. Poznałam tam świetnych ludzi żyjących w maksymalnej biedzie. Artystów, którzy nie mają chronionych praw autorskich, agentów, żadnej pomocy państwa. W Kongu piękne jest to, że bardzo ceni się intelektualistów, naukę. Jednak bywa, że biali są postrzegani jako bogacze. Na wejściu uważali mnie za lepszą, bo byli przekonani, że mam pieniądze. I choć mówiłam, że jestem z Polski, że nie jestem bogatą Belgijką, pracuję w kiepsko opłacanym zawodzie, moje tłumaczenia nie miały znaczenia. W „Pani Furii” jest fragment o białych i czarnych kobietach, gdzie białe kobiety są uważane za trofea białych mężczyzn. Zderzyłam się z inną mentalnością, ale rozumiem, skąd ona się wzięła. Kongijczycy przez lata byli przez Belgów ubezwłasnowolnieni, a teraz muszą sobie radzić ze spustoszeniami zostawionymi po kolonizatorach.
Kongo, jak już mówiłam, przypomina mi komunistyczną Polskę. Codzienność bywa tam sportem ekstremalnym. W ogóle widzę podobieństwa między krajami postkomunistycznymi i postkolonialnymi. Kinszasa jest miastem zorganizowanym zupełni inaczej niż te, które znałam do tej pory. Nie ma linii autobusowych, tramwajów, nie mówiąc już o metrze. Taksówki są prywatne, bez oznaczeń. Autobusy jeżdżą, jak chcą. Trochę po mieście wozili mnie znajomi. Ale chciałam być samodzielna. Nie mogłam wynająć samochodu, bo nie miałam pieniędzy, jeździłam więc czymś, co oni tam nazywają „autobusami śmierci”. To zrujnowane, stare busy, nieduże, bez siedzeń, lusterek i okien, za to ze wstawionymi do środka drewnianymi ławkami, żeby zmieściło się jak najwięcej ludzi. Kierowcy jeżdżą bardzo szybko, a jezdnie są dziurawe, przy czym busy są zatłoczone i po bokach wiszą ludzie, którzy nie zmieścili się w środku, ale muszą jechać. Przeżycie mrożące krew w żyłach. Gdy po powrocie opowiadałam o podróżowaniu busami, znajomi patrzyli na mnie jak na wariatkę.
Kinszasa (fot. Education Images/UIG via Getty Images)
Kongijczycy w Brukseli kontynuują tradycję opowiadania historii?
Afrykańscy grioci pochodzą głównie z Senegalu i Mali. Jest już ich niestety coraz mniej, to wędrowni gawędziarze, grajkowie. Tradycyjnie chodzili od wioski do wioski, snuli opowieści, śpiewali, brali udział w weselach i uroczystościach. To odpowiednik naszych trubadurów. Kultury afrykańskie to kultury stare, bardzo bogate. Niestety, grioci zaczynają przegrywać z rozpowszechniającym się w Afryce internetem. Na szczęście są muzycy, którzy przez pieśni opowiadają afrykańskie historie, np. Fatouma Diawara.
W Kinszasie porywający jest ten miejski nerw - stolica Konga buzuje, ludzie uwijają się jak w mrowisku. Bruksela, Warszawa, czy Paryż po Kinszasie wydają się bardzo spokojne. Eddy i Alia są opowiadaczami miejskimi, bo pochodzą z Kinszasy, inspirującego, trudnego do życia miasta.
Alia, bohaterka „Pani Furii”, zostaje policjantką w Brukseli. Afrykańskie opowieści studiowała pani na uniwersytecie? A co z policją? Poszła pani na komisariat i powiedziała, że pisze książkę i chce popatrzeć na pracę funkcjonariuszy?
Nie załatwiałam niczego oficjalnie, bo musiałabym wypełnić milion papierów i potem długo czekać. Skorzystałam z pomocy znajomej policjantki, jeździłam nieformalnie na patrole i interwencje. Oczywiście komendant o wszystkim wiedział. To była obyczajówka, poznałam więc dzielnice, gdzie pracują prostytutki, są burdele, tzw. kluby masażu, kafejki, gdzie kelnerki świadczą dodatkowe usługi.
Zaszokowała mnie jedna ze scen w książce, w której matka, doświadczona prostytutka, wprowadza w zawód córkę.
To wydarzyło się naprawdę. Spotkaliśmy te kobiety na ulicy. Moja policjantka zna w dzielnicy prawie wszystkich, z prostytutkami jest często po imieniu. To w większości miejscowe kobiety. Oczywiście są też gangi, które przerzucają dziewczyny zmuszane do prostytucji przez granice, ale z nimi nie miałam nigdy do czynienia. Kobieta, o której mówimy, jest w zawodzie od lat. Jest narkomanką jak wiele jej koleżanek. Spotkałyśmy ją, gdy wprowadzała do zawodu córkę, młodą i świeżą. Poznałam wiele takich historii. Prostytutki tkwią w spirali, z której od pewnego momentu nie mogą się już wyrwać. Na początku kusi je szybki i duży zarobek. Luksusowe call girls zarabiają do 20 tys. euro miesięcznie. Z wiekiem ich zarobki oczywiście zmniejszają się, a one zaczynają brać narkotyki. Te znane moim policjantom kobiety w większości same wybrały taką drogę i pracują bez alfonsów.
Historia Alii to opowieść o różnych poziomach furii. Ramą jest wątek gangu policjantów, którzy torturują nielegalnych emigrantów. Jak wytłumaczyć ich motywację?
Przeczytałam notatkę prasową o grupie belgijskich policjantów, kobiet i mężczyzn, którzy katowali bezdomnych, ludzi bez papierów. W pierwszej chwili mój mózg wyświetlił obraz białej Belgijki, która mści się za swoje kiepskie życie. Ale to byłby stereotyp. Przecież Belgijką mogę być ja, czy moja koleżanka, która nosi hidżab. Odwróciłam więc stereotypy, myśląc o agresji u osoby wyobcowanej, obywatelce Belgii, której nikt tak nie traktuje. Mogłaby się odgrywać za te upokorzenia, np. atakując nielegalnych emigrantów. Życie przerosło moje wyobrażenia. Terroryści, którzy zaatakowali we Francji i Belgii, to pokolenie potomków emigrantów. Niektórzy się radykalizują się, bo czują się wyrzuceni poza margines. Są łatwym łupem dla manipulatorów.
Bywam zapraszana na panele organizowane przez UE, gdzie zastanawiamy się nad tym, co Europa ma do zaoferowania młodym ludziom. Tłumaczę, że trzeba dbać o dzieci emigrantów, które są zawieszone między Europą a Afryką. Stary Kontynent źle przywitał ich rodziców, a dzieci chronią się w diasporach. W Belgii nie pozwalają im być Belgami, we Francji Francuzami. A oni nimi są. W niektórych rośnie wyobcowanie. O tym piszę w książce. Islamiści agitują i łowią bojowników w internecie, również przez grupy rówieśnicze i kluby. Zamknięto portal Sharia4Belgium, który jawnie nawoływał urodzonych w Europie ludzi o muzułmańskich korzeniach, by jechali do Syrii i walczyli po stronie dżihadystów. W zamian mamiono ich szacunkiem, dowartościowywano ich. Tylko tego trzeba tym ludziom, przywrócenia im poczucia godności. Duchowość i religia wśród tych zachęt były na ostatnim miejscu. Najczęściej radykalizują się mężczyźni między 18. a 25. rokiem życia, odrzuceni przez rynek pracy. Nie mogą zarabiać, nie mogą się niczym pochwalić. Dżihadyści zagospodarowują ich frustrację, mówią: dla nas jesteś ważny, będziesz w centrum uwagi.
Bruksela (fot. Schöning/ullstein bild via Getty Images)
Boksuje pani i swoją pasją do boksu dzieli się pani ze swoimi bohaterkami. Tak było w „Bokserce”, tak jest w „Pani Furii”. Boks to tak mocne doświadczenie w pani życiu?
Już jako dziecko nie zgadałam się na podziały, nie lubiłam słuchać, że dziewczynce czegoś nie wolno. Zawsze drażniła mnie wmawiana kobietom bezradność. Nie chcę się temu podporządkowywać. Kick-boxing pomógł mi poczuć się pewnie. Wciągnął mnie od pierwszego treningu. Pozwala mi uwolnić się od napięć fizycznych, spowodowanych statyczną pracą przy biurku. Dzięki niemu żyję w zgodzie ze swoim ciałem. Poznaję też ludzi, których poza klubem sportowym nigdy bym nie spotkała. To jest fantastyczny efekt uboczny.
Z moim kick-boxingiem jest jak z pisaniem. Jest pasją, za którą warto podążać. Moje pisanie też wydawało się niepraktyczne, ale okazało bardzo dobrym życiowym i zawodowym wyborem.
Główna bohaterka „Pani Furii” jest Kongijką. Gdy zaczęłam czytać, zastanawiałam się, jak pani sobie z tym poradzi. Ale nie wyczułam fałszu. Alia jest prawdziwa i fascynująca. Tworzyła pani różne bohaterki, pisała o mężczyznach. Czy Alia była szczególna?
Podróż do Kinszasy, wypady na patrole z policją w Brukseli, rok afrykanistyki, to był nic w porównaniu z momentem, gdy zaczęłam pisać. Musiałam wczuć się w mentalność osoby, z którą nie dzielę doświadczeń kulturowych. Załamywałam sie kilka razy. Mój kolega, z pochodzenia Kongijczyk, któremu opowiadałam o swoim projekcie, podtrzymywał mnie na duchu. Gdy mu powiedziałam, że mam dość i zmienię wszystko, co mam, w historię Polki w belgijskiej policji, powtarzał mi, że powinnam skoncentrować się na człowieku, a nie na narodowości. Radził, żebym nie myślała o kongijskości Alii. Może dlatego tak weszłam w jej historię rodzinną. Na początku chciałam opowiadać głównie o współczesności, z jej dzieciństwa planowałam kilka flashbacków. Ale gdy zaczęłam snuć jej historię rodzinną, opowieść zrobiła się mięsista. I cały czas trzymałam się wskazówki „pisz o ludziach”. Przestałam zauważać kolor skóry Alii. Zadie Smith tak napisała powieść „Londyn NW”, że trudno domyślić się, czy bohaterzy są biali, czy czarnoskórzy. Pisząc o kongijskiej rodzinie w Belgii bardzo się pilnowałam, żeby nie podkręcać egzotyki.
Furia Alii rodzi się już w dzieciństwie? Dlatego staje się wojowniczką? Dorasta przecież w dysfunkcyjnej rodzinie.
Jej rodzina nie byłaby dysfunkcyjna, gdyby nie znalazła się w trudnej sytuacji adaptacyjnej. Eddy’ego przywozi do Brukseli jego szef z Kinszasy, ale potem wyrzuca go z pracy i Eddy zostaje na lodzie. Chce wracać tam, gdzie czuł się bezpieczny, do domu. Oni i jego żona, Mrówka, kochali się, kochali swoje dzieci. Ale nie wytrzymali przejścia do innej, niechętnej im kultury. Ojciec wrócił do Konga, matka zaczęła się opierać na córce. Zmęczenie i bezradność, trudności w pokonaniu barier społecznych powodują frustrację. Z frustracji może narodzić się furia, jej destrukcyjna odmiana.
Czy w Brukseli po fali zamachów terrorystycznych pojawiło się uczucie lęku i wrogości wobec emigrantów?
Brukselczycy są dzielni. Po zamachach organizowali marsze przeciwko ksenofobii. Oczywiście były też manifestacje narodowców, ale marginalne. Ludzie kładli kwiaty w miejscach, gdzie doszło do zamachów, można było spotkać tłumy w centrum miasta. Brukselczycy muszą być razem, nie ma odwrotu od sytuacji, która tu zaistniała. W mieście mieszka ok. 40 proc. rdzennych Belgów, reszta to ludzie z innych krajów. O terroryzmie ciągle się trąbi w mediach, chociaż za część ataków odpowiadają wariaci, którzy chcą być widoczni, rozpoznawalni za wszelką cenę.
Co z narastającym zagrożeniem robią politycy w Belgii?
Kręcą własne lody. Mer Brukseli zapowiedział po marcowych zamachach, że zrobi czystki w dzielnicy Molenbeek, gdzie miesza dużo ludzi z Maghrebu. To poruszyło brukselczyków, odbyło się kilka marszy w obronie Molenbeeku. Liczę, że my, brukselczycy, sami się ze sobą dogadamy, byle politycy za bardzo się nie wtrącali i by nie pojawiały się takie pomysły jak francuski zakaz noszenia burkini na plaży, bo to dzieli. Widziałam, jak reagowały na to znajome muzułmanki, wykształcone i nowoczesne, ale pochodzące z tradycyjnych rodzin. Z drugiej strony wiem, że w sytuacji zagrożenia terroryzmem widok osoby zakwefionej budzi lęk. Europa jest w trudnym, bardzo delikatnym momencie. Jeśli nie zajmie się tymi, którzy czują się odrzuceni, mogą poszukać wsparcia gdzie indziej.
Grażyna Plebanek - pisarka, felietonistka, autorka bestsellerowych powieści „Nielegalne związki" (2010, angielskie wydanie Stork Press 2012 i amerykańskie New Europe Books 2013) i „Dziewczyny z Portofino" (2005), a także „Pudełko ze szpilkami" (W.A.B. 2006), „Przystupa" (2007), „Bokserka" (2014). W 2013 wydała „Córki Rozbójniczki", tom esejów literackich.
Zdjęcie główne: Grażyna Plebanek (fot. Emil Biliński)