Mistrz psich zaprzęgów. Mateusz nie ma sobie równych
niedziela,
26 lutego 2017
Wyścigi psich zaprzęgów mają ponad stuletnią tradycję. Choć kojarzone są głównie z krajami skandynawskimi i Alaską, to gwiazda tej dyscypliny pochodzi z podkrakowskiego Szczygłowa. Mateusz Surówka, bo o nim mowa, już 25 razy stawał na najwyższym stopniu podium w tej dyscyplinie. Swoją pasją zaraził również dzieci – córkę Alicję i syna Filipa.
– Wszystko zaczęło się, gdy miałem 14 lat. Rodzice kupili mi rottweilera, który wabił się Nazar. Chodziłem z nim na specjalne szkolenie do mojej przyszłej mistrzyni, czyli Jolanty Sołek. Tam zobaczyłem po raz pierwszy zaprzęg z malamutami – opowiada Mateusz Surówka.
Stwierdził, że też chce spróbować. Na pierwszych zawodach wystartował z pożyczonym psem – malamutem alaskańskim. – Nie chciał się mnie w ogóle słuchać. Nie odniosłem na tych zawodach żadnego sukcesu, ale bakcyla połknąłem. Rodzice kupili mi mojego pierwszego psa husky, który wabił się Andie. Zacząłem go trenować i układać sam, dopytując Jolę o szczegóły – mówi.
„To rasa pierwotna, która specjalnie nie choruje”
W kolejnym sezonie Mateusz wystartował w klasie pulka, w której maszer, bo tak nazywana jest osoba prowadząca psi zaprzęg, biegnie z jednym lub dwoma psami. – W zaprzęgu był mój Andie i drugi pożyczony pies. W 1997 roku, a więc w trzecim sezonie moich startów gdy startowałem w klasie C1 (C – oznacza cztery psy, 1 – rasę husky) przyszło pierwsze zwycięstwo. To wtedy udało mi się zdobyć tytuł mistrza Polski. Nie oddałem go nikomu do dziś – mówi Mateusz.
Z sezonu na sezon nabierał coraz większego doświadczenia. Przybywało mu też psów. – Obecnie mam ich 25. Śmieję się czasem, że to taka moja osobista drużyna piłkarska. Każdego bardzo dobrze znam. Wiem, co lubi, w czym jest dobry. Wszystkie są naprawdę bardzo karne, słuchają się, nie ma z nimi żadnych problemów wychowawczych. To rasa pierwotna, więc specjalnie nie chorują i są bardzo łatwe w prowadzeniu – tłumaczy.
„Tego dnia moje psy były cudowne”
Najważniejsze osiągnięcia Mateusza to oprócz tytułów mistrza Polski, również mistrzostwo Europy zdobyte na Słowacji w 2004 roku, i wicemistrzostwo świata w Alpach Austriackich w 2000 roku. Te najtrudniejsze?
– Zdecydowanie mistrzostwa świata w tyrolskim Tannheimer Tal. Ścigałem się tam z najlepszymi zaprzęgami, miałem ogromną tremę. Po pierwszym dniu zawodów zajmowałem drugą lokatę i pokonałem 40 konkurentów. Naprawdę nie wierzyłem, że uda mi się ten sukces utrzymać, bo nawet minimalny błąd mógł sprawić, że spadam o kilka pozycji. Stres był coraz większy, a do tego drugiego dnia starty odbywały się podczas ogromnej śnieżycy. Moje psy były tego dnia cudowne. Mimo że trasa była bardzo trudna, idealnie zapamiętały drogę i pobiegły dobrym torem. Koncentracja, ogromny wysiłek i to, że ani razu nie nacisnąłem hamulca, sprawiło, że utrzymałem pozycję wicelidera. Od zwycięzcy dzieliło mnie raptem kilka sekund – opowiada Mateusz.
Wspomina, że po pierwszym dniu tych zawodów obiecał swoim psom dosyć oryginalną nagrodę. – Powiedziałem im, że będę spał z nimi w ich kojcu. Kiedy udało nam się utrzymać tę drugą lokatę, zmieniłem zdanie i zaprosiłem psy do domu. Stwierdziłem, że należy im się, aby spały jak królowie. Mam wrażenie, że czuły wtedy, że to wyjątkowa chwila. Nie wiem tylko, kto był bardziej zadowolony, czy ja, czy one – śmieje się – Moja mama mówi mi często, że po ich minach, gdy wygrywamy zawody widać, że się cieszą i wiedzą, co się dzieje.
„Tak jak piłkarze, psy mają przerwę poza sezonem”
Przygotowania do zawodów, jak w każdym sporcie, mają swoje etapy. Mateusz podkreśla, że nie da się trenować rok albo dwa i od razu zacząć wygrywać. To efekt kilku lat intensywnej i regularnej pracy. – Tak jak piłkarze, psy mają przerwę poza sezonem, czyli od czerwca do sierpnia. Czasami odpoczywają już od połowy maja – mówi. Intensywne treningi rozpoczynają się z końcem września. Najpierw Mateusz biega z psami co dwa dni na krótkich odcinkach, by w listopadzie trenować już dwa dni z rzędu, z dwudniową przerwą i coraz dłuższymi dystansami.
– Trenujemy zazwyczaj bardzo wczesnym rankiem, zmieniamy miejsca treningów, żeby psy nie wpadały w rutynę. To sprawia, że mają lepszą koncentrację i oczekują na komendy. Przed zawodami utrzymuję je w lekkim niedosycie, a trzy dni przed startem w ogóle nie trenujemy żeby na trasie dały z siebie wszystko – tłumaczy.
Znowu porównuje ich do piłkarzy tym razem małoletnich. – Juniorzy są zdani na trenera i to on kontroluje ich treningi żeby nie zużyli całej energii, tu jest podobnie – mówi. Dodaje, że on sam również musi dbać o swoją kondycję. Każdy dodatkowy kilogram maszera obciąża sanki i tym samym spowalnia bieg.
– Sprzęt dziś a kiedyś jest nie do porównania. Sanki dawniej ważyły po kilkadziesiąt kilogramów, dziś są lekkie jak piórko. Co nie zmienia faktu, że i tak ja sam muszę się pilnować. Nie jest to dla mnie trudne, bo zawsze prowadziłem aktywny tryb życia – przyznaje.
Mateusz stara się, aby każdy pies biegał, dlatego też startuje na wszystkich możliwych zawodach. – Wiadomo, że jedne są lepsze, drugie trochę mniej. Tak jak z zawodnikami. Mam swoją pierwszą ligę i drugą. Są napastnicy, jest też ławka rezerwowych, bo jeśli przed zawodami pies ma problemy z barkiem albo skaleczoną łapę nie męczę go. Oczywiście staram się unikać w ogóle takich sytuacji – mówi.
„Niczego im nie narzucałem, same połknęły bakcyla”
Zaprzęg, który pozwolił mu obronić ostatnio tytuł mistrza Starego Kontynentu, prowadziła suczka Era. – Jest najmniejsza z całego stada, ale najszybsza i najzwinniejsza – mówi Mateusz. Imiona dla psów wymyśla jego córka Alicja. Zarówno ona, jak i jego syn Filip także startują w zawodach i wygrywają.
– To dla mnie ogromna frajda gdy mogę swoje dzieci przygotowywać do zawodów. Niczego im nie narzucałem, same połknęły bakcyla. Pamiętam mistrzostwa, na których wymieniali się na pozycji lidera. Flip w tym sezonie nie startował, bo rozpoczął naukę w nowej szkole i chciał się temu poświęcić, ale przez ostatnie cztery sezony wygrywał naprzemiennie w kategorii junior Mistrzostwa Świata i Europy. Teraz to Alicja przejęła jego inicjatywę, choć ma dopiero 12 lat.
Mateusz przyznaje, że choć ma na koncie tak dużo sukcesów, jak każdy sport, tak i ten nie jest prosty. – Miałem momenty zwątpienia, bo przeszkody często się piętrzą jedna po drugiej. Brak dofinansowania, czy dotacji i poszukiwanie sponsorów to często żmudny proces. Robię to od ponad 20 lat i kiedyś będę musiał powiedzieć dość. Następców jednak zbyt wielu nie widzę, bo w naszym kraju ten sport nie jest aż tak popularny jak w Niemczech, gdzie na zawody sprzedaje się po 20-25 tysięcy biletów – mówi.
Co mu to daje? – Na pewno nie korzyści finansowe, bo na zawodach nie ma nagród pieniężnych – mówi. Na co dzień prowadzi firmę transportową zajmującą się przewożeniem turystów. – Dla mnie to jak w każdym sporcie duża dawka adrenaliny, a poza tym obcowanie z przyrodą i zwierzętami. To mój sposób na życie. Kocham to, co robię i kocham tę moją czworonożną zgraję. Bez nich byłoby mi jakoś dziwnie – wyznaje.