Czarne walentynki Kremla. „Wielkiej transakcji” nie będzie?
poniedziałek,
27 lutego 2017
Miesiąc miodowy skończył się, zanim tak naprawdę zaczął. Zresztą więcej było w tym chciejstwa jednych i histeryzowania drugich. Nowego resetu w stosunkach USA i Rosji nie będzie. Za jakiś czas, być może, pewna normalizacja, ale na pewno nie Jałta 2.0. Dymisja doradcy prezydenta USA ds. bezpieczeństwa Michaela Flynna to ostrzeżenie dla Donalda Trumpa i rozczarowanie dla Władimira Putina. Zresztą większych szans na „wielką transakcję” nie było – geopolityczne cele oraz interesy USA i Rosji pozostają bowiem obiektywnie sprzeczne.
Wystarczył dosłownie tydzień, by z napompowanego do granic wytrzymałości balonu z napisem „Trump z Rosją” zeszło powietrze. Z dużym hałasem – największym 14 lutego. Dla zwolenników zbliżenia amerykańsko-rosyjskiego nie było to z pewnością święto miłości.
Flynngate
Michael Flynn jest trzecią osobą z bliskiego otoczenia Trumpa, która musi się wycofać z powodu bliskich kontaktów z Rosją. Wcześniej, jeszcze w czasie kampanii, byli to Paul Manafort i Carter Page. Choć rezygnację ze stanowiska doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego złożył 13 lutego, burza wybuchła dopiero nazajutrz.
„Niestety z powodu szybkiego tempa wydarzeń, nieumyślnie przedstawiłem prezydentowi elektowi i innym niekompletne informacje dotyczące moich rozmów telefonicznych z rosyjskim ambasadorem.” - M. Flynn w liście rezygnacyjnym.
Rozmowy miały miejsce pod koniec grudnia, gdy poprzedni prezydent nałożył nowe sankcje na Rosję. Dziwne, że były szef jednej ze służb specjalnych (Defense Intelligence Agency – DIA) nie pomyślał, że jego rozmówca jest, niejako z urzędu, podsłuchiwany przez amerykańskie służby… Nieostrożność kosztuje, zwłaszcza jeśli prowadzi się wojnę ze środowiskiem „intelligence community”.
Eliminacja Flynna na pewno redukuje szanse na porozumienie obecnej administracji amerykańskiej z Rosjanami. Jak mówił, cytowany przez rosyjskie „Wiedomosti”, politolog Władimir Frołow, „Flynn był głównym kanałem wpływu Kremla na Trumpa jeszcze od czasów kampanii wyborczej; był najbardziej nastawiony na »wielką transakcję« - sojusz wojskowy w walce przeciwko Państwu Islamskiemu w zamian na zniesienie części sankcji. Faktycznie to on promował w Waszyngtonie wariant, którym była zainteresowana Moskwa”.
Dymisję Flynna w Moskwie odebrano jako zwycięstwo antyrosyjskich sił próbujących blokować normalizację stosunków między Trumpem a Putinem. Szef Komitetu Stosunków Zagranicznych Rady Federacji Konstantin Kosaczow, napisał na Facebooku: „Wyrzucenie doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego za kontakty z rosyjskim ambasadorem jest gorsze niż zwykła paranoja”. Trump stracił szansę, aby zostać prawdziwie niezależnym politycznym graczem, sugeruje Kosaczow. Przewodniczący Komitetu Stosunków Zagranicznych Dumy Leonid Słuckij nazwał dymisję Flynna prowokacją: „celem nie był Flynn, lecz Rosja”.
W Moskwie panuje przekonanie, że Biały Dom jest oblężony przez Demokratów i rusofobiczną część Republikanów. Rosyjska karta służy i jednym, i drugim. Demokraci chcą jej użyć do zdyskredytowania i być może nawet usunięcia Trumpa z urzędu, zaś Republikanie jedynie do zdyscyplinowania swojego prezydenta. Ten właśnie ponadpartyjny układ jest dla Kremla większym zmartwieniem niż nawet strata przyjaciela w Białym Domu (jak widać, dość nieudolnego). Nawet jeśli Trump uchyli sankcje, wykorzystując mechanizm prezydenckiego „executive order”, Kongres może je szybko przywrócić w formie prawa, czyniąc praktycznie niemożliwymi do usunięcia.
Po tym, jak Trump nie był w stanie wybronić jednego ze swoich najbliższych współpracowników, któż ośmieli się dogadywać z Rosjanami, wypowiadać na ich temat pozytywnie, przejawiać inicjatywę w relacjach z Moskwą? Po aferze Flynna – która tak naprawdę dopiero się rozkręca wraz z ujawnianiem kolejnych szczegółów – „big deal” Trumpa z Putinem nie jest możliwy. Wystąpienie przeciwko Kongresowi, Partii Republikańskiej, służbom specjalnym, Pentagonowi, a nawet sporej części urzędników w samym Białym Domu, byłoby politycznym samobójstwem prezydenta. Zaostrzenie kursu wobec Moskwy nastąpiło natychmiast po dymisji Flynna.
Walentynki konfrontacji
14 lutego rzecznik Białego Domu oświadczył, że Stany Zjednoczone oczekują od Rosji oddania Krymu Ukrainie – to był pierwszy tak jednoznaczny sygnał ze strony Trumpa w tej sprawie. Tym ważniejszy, że w czasie kampanii pewne wypowiedzi przyszłego prezydenta świadczyły o możliwości jakichś negocjacji z Moskwą ws. Krymu.
14 lutego amerykańska armia poinformowała, że cztery dni wcześniej doszło do kilku incydentów na Morzu Czarnym. Najpierw zbyt blisko do niszczyciela USS Porter zbliżyły się dwa rosyjskie myśliwce Su-24, potem jeden Su-24, a wreszcie patrolowy Ił-38. Rosjanie nie odpowiadali na wysyłane przez Amerykanów sygnały. „Zdziwione” ministerstwo obrony Rosji oświadczyło, że „żadnych incydentów nie było”.
Także 14 lutego telewizja Fox News, powołując się na przedstawicieli władz, podała, że w pobliżu wschodnich wybrzeży USA zauważono rosyjski okręt szpiegowski. Wiktor Leonow zbliżył się do wód terytorialnych na wysokości stanu Delaware. Poprzednio widziano go w pobliżu amerykańskich wybrzeży blisko dwa lata temu.
Tymczasem w wydaniu „New York Times” z tegoż 14 lutego można było przeczytać, że Rosja złamała amerykańsko-sowiecki traktat INF z 1987 r. o likwidacji pocisków rakietowych średniego i krótszego zasięgu (500-5500 km). Rosjanie uzbroili dwa dywizjony rakietowe w nowe pociski samosterujące ziemia-ziemia. SSC-X-8 ma zasięg ponad pięciu tysięcy kilometrów i prawdopodobnie może przenosić głowice jądrowe. Lokalizacja dywizjonów zagraża państwom NATO w Europie. Już w 2014 r. administracja Obamy interweniowała w reakcji na testy tej nowej rakiety. Rosjanie to zignorowali, kontynuując program budowy pocisku.
Jasny przekaz
Na serię zarzutów z 14 lutego Moskwa zareagowała wyjątkowo spokojnie. A już dwa dni później minister obrony Siergiej Szojgu wyraził gotowość wznowienia wojskowej współpracy z USA, zaś prezydent Putin stwierdził, że w interesie obu krajów leży przywrócenie komunikacji między ich agencjami wywiadowczymi. W tym samym dniu w Baku doszło do pierwszego od dwóch lat spotkania szefów sztabów USA i Rosji. Rozmowa gen. Josepha Dunforda z gen. Walerijem Gierasimowem nie będzie miała większych konsekwencji – w tym samym czasie, po spotkaniu ministrów obrony państw NATO w Brukseli, szef Pentagonu James Mattis oświadczył, że Stany Zjednoczone nie widzą obecnie warunków do współpracy militarnej z Rosją.
Zachowanie przez Trumpa dystansu do Moskwy potwierdziło pierwsze spotkanie nowego szefa dyplomacji USA z Siergiejem Ławrowem – 16 lutego. Po rozmowie w Bonn Rex Tillerson potwierdził gotowość do współpracy z Rosją „we wspólnych obszarach”, ale Moskwa musi wywiązać się z zobowiązań w sprawie Ukrainy. – W obszarach, w których nie zgadzamy się z Rosją, Stany Zjednoczone będą bronić interesów i wartości naszego kraju oraz naszych sojuszników – podkreślił sekretarz stanu. W tym świetle nie jest zaskoczeniem złożone 16 lutego oświadczenie doradcy Putina ds. polityki zagranicznej Jurija Uszakowa, że w sprawie spotkania prezydentów nie posunięto się ani o krok.
Wystąpienia i dyskusje podczas 53. Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium potwierdziły status quo. 18 lutego Ławrow zaatakował „zimnowojenne” NATO i złożył ofertę „pragmatycznej współpracy” Stanom Zjednoczonym. Ale i tu Moskwa nie ma co liczyć na sukces. Tego samego dnia Mike Pence zapewnił, że prezydent Donald Trump zdecydowanie wspiera NATO i wypełni wszystkie zobowiązania sojusznicze wobec Europy. Wiceprezydent USA wezwał jednak europejskich sojuszników do podniesienia wydatków na obronność. To samo mówił dzień wcześniej Mattis.
Oczekiwania Moskwy, że przy Trumpie dojdzie do instytucjonalnego i politycznego osłabienia NATO, nie tylko, że mogą się nie spełnić, ale możliwy jest odwrotny skutek. Presja nowej administracji amerykańskiej na zwiększanie wydatków na obronność już przynosi pierwsze skutki. Może więc się okazać, że w efekcie prezydentury Trumpa Sojusz będzie jeszcze silniejszy, zwłaszcza, że i same USA mają rozbudowywać swój militarny potencjał, poważnie osłabiony za Obamy.
Ukraiński test
„Krym został ZAJĘTY przez Rosję za administracji Obama. Czy Obama był zbyt łagodny wobec Rosji?” - napisał Trump na Twitterze. Dzień wcześniej rzecznik Białego Domu oświadczył, że Trump jasno dał do zrozumienia, iż oczekuje od Rosji zrzeczenia się kontroli nad półwyspem.
Jeśli Putin chciał sprawdzić Trumpa w sprawie Ukrainy – a takie znamiona nosiła eskalacja walk na obrzeżach Doniecka rozpoczęta, ledwo prezydenci odłożyli słuchawki telefonów po pierwszej rozmowie (28 stycznia) – to już wie, że na tym kluczowym dla niego odcinku przełomu nie będzie. Przynajmniej na razie.
Oświadczenie Białego Domu, że Rosja musi „deeskalować” napięcia w Donbasie i zwrócić Krym Ukrainie, spotkało się z ostrymi reakcjami w Moskwie. Spiker Dumy Wiaczesław Wołodin oskarżył Trumpa o „zaprzeczanie własnym wyborczym obietnicom”. Co brzmi o tyle kuriozalnie, że Trump nie dał Rosji żadnych konkretnych obietnic. W bardziej wyważony sposób odniósł się do sprawy Kreml. Jego rzecznik oświadczył, że Rosja nie będzie omawiać z innymi państwami, w tym z USA, kwestii zwrócenia Krymu Ukrainie, za to Moskwa będzie nadal przedstawiać swoje argumenty w tej sprawie.
Putin zaostrzył ton w sprawie Ukrainy. 16 lutego na zebraniu kierownictwa FSB (kolegium) Putin – rytualnie już obciążając Zachód i NATO winą za eskalację napięć i oskarżając o nasiloną szpiegowską działalność przeciwko Rosji – mocno zaatakował Kijów. Oskarżył ukraińskie władze o przygotowania do użycia siły wojskowej przeciwko „republikom” w Donbasie i szykowanie „dywersyjno-terrorystycznych” ataków wewnątrz Rosji. Próba zrobienia z Ukraińców terrorystów i przekonania Zachodu, żeby skłonił Kijów do ustępstw, znów się nie udała. 18 lutego Mike Pence powiedział, że Rosja musi respektować porozumienia pokojowe z Mińska i działać na rzecz deeskalacji przemocy na wschodniej Ukrainie. – Wiedzcie, że Stany Zjednoczone nadal będą czynić Rosję odpowiedzialną, nawet jeśli szukamy wspólnej płaszczyzny, którą, jak uważa prezydent Trump, trzeba znaleźć - powiedział wiceprezydent USA.
Tego samego dnia, gdy rozpoczynało się spotkanie szefów MSZ „czwórki normandzkiej”, Kreml opublikował prezydencki dekret o tymczasowym uznawaniu przez Rosję „paszportów” wydawanych przez władze „republik ludowych” w Donbasie. Uznawane są też dokumenty potwierdzające wykształcenie, akty urodzenia czy ślubu. „Uznając paszporty DRL/ŁRL, Moskwa dała do zrozumienia, że presja na nią w kwestii ukraińskiej (oświadczenie Pence'a w Monachium) nie da rezultatu” – napisał Aleksiej Puszkow, dyżurny komentator spraw zagranicznych w Radzie Federacji.
Pence powtórzył stanowisko USA dwa dni później. Wezwał do przestrzegania rozejmu na wschodzie Ukrainy przez obie strony konfliktu. Dodał, że Stany Zjednoczone będą domagać się od Rosji poszanowania porozumień z Mińska, rozpoczynając od deeskalacji przemocy na wschodzie Ukrainy.
Jałta 2.0? Obiektywne sprzeczności
Niektórzy w Moskwie uważają jednak, że stanowczość Trumpa ws. Ukrainy „ma na celu oddalenie oskarżeń o to, że jest w nim zbyt wiele sympatii dla Putina”. Wśród tych optymistów jest np. szef Komitetu Obrony i Bezpieczeństwa Rady Federacji. Wiktor Ozierow jest przekonany, że prędzej czy później prezydent USA i tak pójdzie na zbliżenie z Moskwą. Choć w Rosji po dymisji Flynna i oświadczeniach Trumpa, Mattisa i Tillersona dominuje rozczarowanie, to są też próby szukania pozytywów. „Urealnienie” stosunków relacji Trumpa z Moskwą może się okazać w przyszłości korzystniejsze dla Kremla niż dotychczasowe złudzenia. Rosja nie musi wiązać sobie rąk obawą przed rozdrażnieniem Trumpa i popsuciem ewentualnego resetu. A i Trump, stając się przedmiotem rosyjskiej krytyki, uzyska w przyszłości więcej swobody w działaniach wobec Moskwy.
W pewnych kręgach w Moskwie wciąż żywi się nadzieję na Jałtę 2.0. Oczywiście nie czyni tego Kreml czy zajmujący ważne stanowiska politycy. Na razie idea ta jest omawiana w zbliżonych do Kremla think-tankach.
Zmarł w trakcie pełnienia swych obowiązków.
zobacz więcej
Czego oczekuje Moskwa? Zdjęcia sankcji, uznania aneksji Krymu, rezygnacji z mieszania się w wewnętrzne sprawy Rosji, rezygnacji z rozszerzania NATO, uznania Rosji za jednego z największych graczy światowych, równoprawnego z USA. Ale co Kreml może zaoferować w zamian? Liberalizacja polityki wewnętrznej przez Putina Trumpa nie interesuje, w przeciwieństwie do demokratów. Putin z Krymu nie zrezygnuje, Donbas być może mógłby zaoferować, ale na warunkach, które dla Kijowa są absolutnie nie do przyjęcia. Redukcję arsenału atomowego Trump już nazwał przykładem złej polityki Obamy. Dla Trumpa priorytetowe jest powstrzymywanie Chin i zniszczenie islamskiego terroryzmu.
Moskwa jest zainteresowana normalizacją stosunków z USA, ale nie do tego stopnia, by wchodzić w sojusz z nimi przeciwko Pekinowi. Pod koniec stycznia, komentując rozmieszczenie chińskich rakiet Dongfeng-41, rzecznik Kremla podkreślił, że Moskwa jest sojusznikiem Pekinu.
Biały Dom dał do zrozumienia, że chciałby Rosję odsunąć także od Iranu. Pieskow stwierdził na to, że Rosja nie podziela oceny Trumpa, iż Iran to „państwo terrorystyczne numer jeden”. Zaś Ławrow tego samego dnia podkreślił, że Iran musi być członkiem jakiejkolwiek antyterrorystycznej koalicji przeciwko Państwu Islamskiemu. Rosja nie porzuci Iranu, bo partnerstwo z ajatollahami to fundament polityki bliskowschodniej Moskwy, nie tylko w Syrii. Kreml nie może pozwolić sobie na kłótnię z perskimi szyitami dopóki nie zbuduje alternatywy w świecie sunnickim (a takie próby widać – przede wszystkim w odniesieniu do Jordanii i Kataru).
Pozostaje wspólna walka z Państwem Islamskim w Syrii. Ale tutaj też jest więcej różnic, niż podobieństw. Nie tylko tych taktycznych (stosunek do Asada, kwestia Kurdów, ocena opozycji), ale i strategicznych: Iran i ambicje bliskowschodnie Rosji, która nie kryje od dobrych kilku lat, że chce zająć w regionie przestrzeń opuszczaną przez USA. Tillerson już poinformował przedstawicieli państw walczących z reżimem syryjskim, że Amerykanie nie będą współpracowali wojskowo z Rosją, dopóki nie przestanie ona nazywać wszystkich przeciwników Asada terrorystami. Pentagon ma zaś rekomendować prezydentowi rozmieszczenie sił lądowych na północy Syrii, by skuteczniej zwalczać dżihadystów.
Wyścig z czasem
Główną przeszkodą dla zbliżenia USA i Rosji są nawet nie tyle nastroje w amerykańskim establishmencie, co brak czegoś, co obiektywnie zbliżałoby oba państwa. Sama krytyka poprzedniej amerykańskiej administracji to stanowczo za mało. Oczywiście Rosjanie wciąż mogą liczyć na to, że jednak przeważy osobiste nastawienie Trumpa na zbliżenie z Moskwą. Tyle że dziś nie wiemy, jaki tak naprawdę jest osobisty stosunek prezydenta do Rosji. Przeciwko resetowi przemawiają nie tylko polityczne kalkulacje (wyraźne ostrzeżenie w postaci eliminacji Flynna) Trumpa. Nie wiadomo, czy nie zmienił także osobistego nastawienia do Putina po słynnej konferencji prezydenta Rosji (17 stycznia), na której ten mówił – w kontekście tzw. dossier Steele’a zawierającego informacje kompromitujące Trumpa – o najlepszych na świecie rosyjskich prostytutkach.
Co dziś pozostaje Putinowi? Może liczyć na to, że Stany Zjednoczone pod rządami Trumpa z państwa nieprzewidywalnego zmienią się w niestabilne – im głębszy będzie konflikt prezydenta z przeciwnikami w kraju. Znamienne, że 15 lutego rosyjskie media dostały polecenie z góry: skończyć z „trumpomanią”. Można też spodziewać się agresywnych działań Rosji na różnych frontach. Dotychczas Putin poczynał sobie wstrzemięźliwie (nawet bitwa o Awdijiwkę była tylko testowaniem Trumpa) - dopóki uważał, że ma coś do stracenia w Waszyngtonie. Drugi czynnik zwiększający groźbę rosyjskiej agresji to zamieszanie w Waszyngtonie w wyniku Flynngate. Putin może uznać, że to ostatni moment, by coś siłą osiągnąć, zanim Trump się pozbiera.
Ofensywa rosyjska ostatecznie pogrążyłaby, wciąż jeszcze nie do końca pogrzebaną, ideę „wielkiej transakcji”. Jak bowiem zauważył były kremlowski polityczny technolog Gleb Pawłowski, „jeśli nie będzie porozumienia w najbliższych sześciu miesiącach, nie zostanie ono osiągnięte nigdy, bo zacznie się kampania prezydencka u nas, a Putin nie może pozwolić sobie na to, by być miękkim”.