Uparciuch i perfekcjonista. Przyjaciele wspominają księdza Kaczkowskiego
wtorek,28 marca 2017
Udostępnij:
– Jan uwielbiał prowadzić samochód, to mu dawało poczucie wolności. Nie czuł dzięki temu ograniczeń, które miał w ciele. Naprawdę niesamowicie ważne było dla niego, aby prowadzić jak najdłużej – tak o księdzu Janie Kaczkowskim w rozmowie z portalem tvp.info mówi jego przyjaciółka i współautorka książki „Grunt pod nogami” Joanna Podsadecka. A Piotr Żyłka, z którym duchowny pisał pierwszą swoją książkę „Życie na pełnej petardzie” podkreśla, że był on upartym perfekcjonistą. Dziś mija 1. rocznica śmierci księdza Jana.
Ksiądz Jan Kaczkowski był założycielem Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio. Choć sam zmagał się z glejakiem mózgu, zarażał optymizmem. Popularność zdobył dzięki temu, że mówił, jak radzić sobie z chorobą i jak o niej rozmawiać. Na podstawie rozmów z nim powstały książki „Grunt pod nogami” i „Dasz radę”, których współautorką jest Joanna Podsadecka oraz „Życie na pełnej petardzie”, którą przygotował wraz z Piotrem Żyłką. Ksiądz Kaczkowski prowadził również videobologa, na którym tańczył w sutannie z własnym bratem i zakładał maskę Batmana. Wyliczał tam też, czego księdzu robić nie wypada.
#wieszwiecej | Polub nas
„Był ciekawy świata”
– Chyba taki beztroski Jan prowadzący samochód, jadący przez Kaszuby, ja siedzę obok niego a on śpiewa, jest przy tym szalenie radosny – mówi Joanna Podsadecka zapytana o pierwsze wspomnienie, jakie przychodzi jej do głowy, gdy myśli o księdzu Janie. To było zresztą, jak wspomina, jedno z ulubionych zajęć Jana. – Uwielbiał prowadzić samochód, to mu dawało poczucie wolności, nie czuł ograniczeń ciała. Naprawdę niesamowicie ważne było dla niego, aby prowadzić jak najdłużej – dodaje Joanna.
Pamięta, że non stop odbierał telefony z podziękowaniami, pytaniami na temat kwestii bioetycznych. – Jan był ciekawy świata, pogodny, ale też pamiętam go z tych najtrudniejszych momentów. Tak się złożyło, że nasza ostatnia rozmowa, czyli książka „Dasz radę” powstawała, gdy był w coraz gorszej formie, ale on miał ogromny apetyt nie tylko na dobre jedzenie, bo był smakoszem, ale i na życie. Jego cel, jego horyzont nie kończył się tu, na życiu ziemskim, ale tam, gdzie jest teraz. To życie tu rzeczywiście chciał przeżyć i przeżywał na pełnej petardzie – mówi Joanna.
Wspomina, że ich poznanie się było szalenie zabawne.
– Podziwiałam go z daleka, bo w pewnym momencie swojego życia stał się niesamowicie popularny. Na święta wysłałam znajomym wraz z życzeniami link do rozmowy z Janem, w której mówił o tym, abyśmy nabrali dystansu do tego, czego nam brakuje. Wtedy też otrzymałam telefon z propozycją stworzenia książki z wyborem kazań Jana. Pomyślałam, że chyba powinnam się zgodzić i tak też zrobiłam – opowiada.
„Obiecał sobie, że nie będzie miał czasu wolnego”
Przyznaje, że książka powstawała w morderczym tempie. – Udało się skompilować 20 rozdziałów ze 150 kazań, jakie Jan wygłosił w ciągu czterech ostatnich lat. Gdy wydawało mi się, że jestem już gotowa, Jan w ciągu miesiąca dostarczył mi jeszcze 40 – śmieje się. Wydawnictwo poznało ich w Krakowie. Po kilkugodzinnej autoryzacji książki ustalili, że Joanna wybierze się do Pucka, do hospicjum, aby dokonać korekty książki.
– Mogłam się przyjrzeć jego pracy, temu jak hospicjum wygląda. Po każdym dniu miałam poczucie, jakbym przeżyła pół roku. Jan żył w takim właśnie tempie, co chwila ktoś coś od niego chciał, pacjenci byli dla niego najważniejsi. To był jego priorytet, ale mimo tego mieliśmy czas, gdy czytałam Janowi teksty, oglądaliśmy razem telewizję, czy jedliśmy kolację – wspomina.
Gdy pewnego dnia wracali z kolacji o 23, nagle zadzwoniła do niego kobieta. – Jan od początku swojej choroby obiecał sobie, że nie będzie miał czasu wolnego, że każdą chwilę poświęci tym, którzy się do niego zwracają o pomoc. Pani powiedziała, że chciałaby się wyspowiadać, więc Jan uznał, że musi do niej pojechać. Gdy wrócił, był strasznie zdenerwowany. Okazało się, że ona nie chciała się spowiadać, ale powiedziała, że ksiądz jest taki fajny, że chętnie by z nim wypiła piwo. Jan zdenerwował się, bo nie lubił tego mieszania ról, kiedy wydawało się, że jedzie do poważnych spraw. W innej sytuacji pewnie byłaby możliwość wypicia tego piwa, ale on bardzo czuł się księdzem, chciał pomagać w tych trudnych, związanych z duchowością sprawach – mówi.
Pracowitość to było jego drugie, a nawet pierwsze imię. – Potrafił jednego dnia głosić nawet siedem kazań, jak to on nazywał, żebraczych, dzięki którym zbierał pieniądze na swoje hospicjum. Gdy spotykaliśmy się w Sopocie, w jego rodzinnym domu obserwowałam, jak czasem ludzie chcieli go zagłaskać, miał coraz mniejszy margines swobody. Nie mógł przejść z kościoła do domu na Monciaku, choć było to zaledwie kilka metrów, bo co chwila ktoś chciał sobie zrobić z nim zdjęcie, porozmawiać. Sam żartował, że czasem czuje się jak biały miś na Krupówkach – mówi Joanna.
Dokładnie pamięta zdarzenie ze spotkania autorskiego w Gdyni. – Jedna z dziewczyn wstała i zapytała, czy może się do księdza Jana przytulić. Powiedział, że może to zrobić, sam zresztą mówił, że przytulanie jest w trudnych chwilach i chorobach, a także na co dzień bardzo ważne. To zrobiło na innych ogromne wrażenie. Gdy ustawiła się kolejka, a Jan wbijał pieczątki ze swoim podpisem, bo nie był już w stanie każdej sam podpisywać, wszystkie kobiety wręcz rzucały się na niego. Zaczął krzyczeć, żeby bez pozwolenia tego nie robić. Pomyślałam wtedy, że grozi mu właśnie pewnego rodzaju zagłaskanie, że ludzie mogą się czasem minąć z tym jego przesłaniem – tłumaczy Joanna.
„Nie znosił wyjeżdżać z hospicjum”
Pomysł, aby stworzyć kolejną książkę, powstał bardzo szybko. „Dasz radę” to rozmowa, w której Jan odpowiada na pytania, na które ludzie wcześniej nie znaleźli odpowiedzi. – Nasz wydawca chciał, abyśmy zaczęli pracę nad tą książką dopiero w kwietniu ubiegłego roku. Nie wiem, dlaczego, jak, skąd, ale moja intuicja podpowiedziała mi, żeby zacząć wcześniej, by to był luty 2016. W grudniu zaczął tracić siły, mówił mi, że kilka razy się przewrócił na sympozjum, na które go zaproszono. Czuł, że coś jest nie tak. W lutym ostatni raz był w hospicjum w Pucku. Nie znosił stamtąd wyjeżdżać. Byłam też świadkiem jednego z jego ostatnich wywiadów, gdy pojechaliśmy do gdańskiej telewizji. Poruszał się na wózku. Jan zawsze dużo mówił, a tymczasem odpowiadał już jednym, dwoma zdaniami. Dziennikarz był tym bardzo zaskoczony – wspomina.
Do końca jednak, jak mówił, chciał być aktywny. – Jego fenomen wziął się z naszej tęsknoty za ludźmi, którzy żyją tak, jak mówią. Jan był księdzem, który służył innym, a nie domagał się, by jemu służono. Dużo się dziś mówi, że jego działalność była spektakularna, ale ta spektakularność wzięła się z kameralności, tysięcy momentów, których kamery nie widziały. Tych, gdy podawał rękę i nie przechodził obojętnie wobec krzywdy drugiego człowieka.
Czy ten fenomen potrafił czymś denerwować? – Nie znosił słów sprzeciwu, zawsze jako szef hospicjum miał swoje wizje i należało je realizować. Miał ironiczne poczucie humoru i był strasznie niecierpliwy, pod koniec życia bardzo się w tej cierpliwości ćwiczył. Był też naprawdę niesamowicie wymagający, głównie w stosunku do personelu hospicjum – wspomina. Jedną z osób, która tego doświadczyła, był kucharz.
– Chłopak, którego Jan wyciągnął z przestępczych historii, a wciągnął w pracę hospicjum. Ten chłopak był zawsze uśmiechnięty, życzliwy pacjentom. Jan zamówił sobie u niego średnio ściętą jajecznicę, on przychodził z nią aż trzy razy i za każdym była nie taka. Wychodził z uśmiechem i mówił, że za chwilę przyniesie odpowiednią. Jan tłumaczył mi, że nie chodziło mu o to, że on chce właśnie taką jajecznicę, tylko o to, że może trafić na bardzo trudnego pacjenta, a nie może się dać sprowokować. Musi być przygotowany na takie sytuacje. Jan właśnie w taki sposób testował swoich pracowników – tłumaczy Joanna.
Upartość Jana jednych denerwowała, innym, jak Piotrowi Żyłce, który razem z księdzem Janem pisał książkę „Życie na pełnej petardzie”, bardzo się podobała. – Jak coś sobie założył, to musiał to zrealizować. Widać to było rzeczywiście w puckim hospicjum. Pilnował wszystkiego na maksa. Jak coś było zawalone, nie tak jak chciał, potrafił być niemiły i naprawdę ostro kogoś zrugać – wspomina.
„Praca szła ekspresowo”
Z Piotrem poznali się, gdy ten przeprowadzał z nim krótki wywiad. – To był czysto zawodowy kontakt, ale już wtedy ogromnie zawstydzający. Jan zrobił na mnie ogromne wrażenie. Miał wtedy trudny moment w swojej chorobie, wylądował w szpitalu, momentami nie mógł mówić, więc zrobienie tej krótkiej rozmowy przez telefon zajęło nam aż trzy dni. Pierwszy raz spotkaliśmy się na rozdaniu nagród imienia biskupa Chrapka. Po gali poszliśmy na obiad i długo rozmawialiśmy. Okazało się, że jesteśmy ulepieni z podobnej gliny. On miał babcię w Krakowie, ja tam mieszkałem – opowiada.
Na jednym z takich spotkań ksiądz Jan był bardzo roztrzęsiony, bo dowiedział się, że wyniki rutynowych badań są bardzo złe. Zapadła decyzja, że zrobią razem książkę. – Praca szła ekspresowo, bo lekarze powiedzieli mu, że ma co najwyżej dwa miesiące życia. Gdy już była napisana, wybrałem się do Pucka, aby wspólnie z nim nanieść poprawki. Ta autoryzacja nie wyglądała standardowo. Jan miał problemy z oczami, słabo widział, więc mu czytałem to, co napisaliśmy. Były momenty, kiedy poprawialiśmy kilkanaście razy zdanie po zdaniu, słowo po słowie, mogła człowieka krew zalać, ale jakoś daliśmy radę. Przerywaliśmy pracę na kilka godzin i jechaliśmy nad morze, żeby się przejść albo zjeść coś dobrego – opowiada Piotr.
Przyznaje, że nie irytowało go to, bo zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest to dla księdza ważne. – Myślał, że to ostatnia rzecz, którą wydaje, zależało mu na tym, by było to precyzyjne, bez niedomówień, niejasnych zwrotów. Na szczęście dane mu było opracować jeszcze kilka innych książek. Wiedziałem też, że jestem szczęściarzem, że się poznaliśmy. To była dla mnie ogromna radość – mówi.
„Wiarygodność Jana była ogromną siłą”
Jego zdaniem niesamowitość księdza Jana polegała na tym, że był autentyczny w tym, co robił, do bólu szczery. – Wiadomo, że swoje zrobiła choroba. Dużo uważniej się słucha człowieka, który mówi, że jest przed nim bliska, nieunikniona śmierć. Ta wiarygodność Jana była ogromną siłą. Ludzie lgnęli do niego, nieważne, czy byli wierzący, czy też nie – uważa.
Podkreśla, że Janowi bardzo zależało na tym, żeby w podzielonym społeczeństwie ludzie starali się szukać tego, co ich łączy. – Mówił, że czymś fantastycznym byłoby, gdyby Caritas i WOŚP, które były sobie przeciwstawne, potrafiły współpracować. Do tego moim zdaniem doszło w tym roku, bo Caritas wsparł WOŚP. Gdyby nie ta ogromna praca Jana, który walczył z tym aby nie dzielić organizacji charytatywnych, nie przeciwstawiać ich i nie porównywać kto jest lepszy, a kto nie, dziś byłoby to niemożliwe – twierdzi Piotr.
Mija 1. rocznica śmierci księdza Jana Kaczkowskiego (fot. fb/Wspólnota Rodziców Po Stracie Dziecka)
„Być dobrym dla każdego”
Pytany o najbardziej zapamiętane słowa Jana, odpowiada, że to przywoływany bardzo często przez niego fragment Ewangelii: „Wszystko co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”. – Wielokrotnie komentując te słowa mówił, że trzeba traktować je bardzo dosłownie i nie ma w nich żadnej gwiazdki. Uważał, że trzeba być dobrym dla każdego, nieważne czy nas wkurza, czy się z nim nie zgadzamy, czy uznajemy go za wroga – mówi Piotr.
Joanna przyznaje, że powtarza sobie dwa. – Jan mówił, że mistyki należy szukać w prozie dnia codziennego oraz, że pan Bóg jest bardzo delikatny i trzeba go czytać uważnie. W trakcie chorowania Jana było wiele takich znaków, słyszałam wewnętrzny głos intuicji, która pozwalała wyjść poza ograniczenia rozumu. Bardzo wtedy tego doświadczyłam. W naszej drugiej książce Jan opowiada o królu, który śmiertelnie zachorował i poprosił Boga aby go uzdrowił. Bóg mówi dobrze, dam ci kilka lat, ale co z tym czasem zrobisz. Jan nam pokazał ile z tego życia można wziąć i ile można z siebie dać. Ważne by na co dzień o tym pamiętać. On rzeczywiście łączył świat wierzących i niewierzących, zdrowych i chorujących, przeprowadzał ludzi z tego na inny świat. To jest bardzo ważne, że ten fundament ludzki jest wspólny. Wszyscy kochaliśmy, cierpieliśmy, każdy z nas czegoś w swoim życiu żałuje i nie ma sensu się głupio dzielić – mówi.
Zdjęcie główne: Ksiądz Jan Kaczkowski zmarł 28 marca 2016 roku (fot. fb/Szkoła Wiary Pokolenia Jana Pawła II)