Japończycy ściągnęli od niego Godzillę, a Spielberga nauczył, jak chodzą dinozaury
niedziela,11 czerwca 2017
Udostępnij:
„Park jurajski” Stevena Spielberga, „Avatar” Jamesa Camerona czy seria animowanych filmów Nicka Parka o Wallace’ie i Gromicie. Bardzo prawdopodobne, że te kinowe przeboje nigdy by nie powstały, gdyby ich twórcy nie zakochali się w dzieciństwie w filmach, do których swoje animacje przygotowywał Ray Harryhausen, outsider, któremu nie zależało nigdy na pieniądzach. Najszczęśliwszy był, gdy w zaciszu swojego garażu sprawdzał, jak powinien łapą ruszać dinozaur. A miłością jego życia była animacja poklatkowa.
To, co robił Ray Harryhausen, to praca wprost jubilerska, zwłaszcza że przez długie lata wykonywał ją sam. Milimetr po milimetrze przesuwał np. łapę dinozaura albo jego pysk ze szczęką wypełnioną ostrymi zębami. Każdą fazę ruchu trzeba było sfotografować. Potem, na filmie, przesuwane żmudnie figurki ożywały, poruszały się płynnie (prawie, ale to naprawdę nie przeszkadzało nikomu), czarowały i przerażały na potęgę.
Dinozaury chodziły tak, jak chciał
Jego nazwisko powtarzają, z zachwytem i błyskiem w oku, filmowcy związani z tzw. kinem nowej przygody – Steven Spielberg, George Lucas i Robert Zemeckis. Prawie nie ma w Hollywood filmowca, mistrza od przenoszenia na ekran fantastycznych światów, który nie zachwycał się sztuką Raya Harryhausena. Spielberg mówi wprost, że dinozaury w „Parku jurajskim” poruszają się dokładnie tak samo, jak tytułowa „Bestia z głębokości 20000 sążni” (1953).
Ojciec chrzestny Godzilli
To na tym potworze, prehistorycznym gadzie (rhedosaurus), który wyłonił się z wnętrza Ziemi, wzorowali się potem twórcy legendarnego Godzilli. Mało kto pamięta reżysera tego filmu Eugene'a Lourie'ego. Przetrwała za to pamięć o animatorze, czyli Rayu Harryhausenie.
Japoński „Godzilla” pojawił się rok później, a reżyser Ishiro Honda otwarcie przyznawał się do inspiracji. Tylko że azjatycki gad to był aktor ubrany w gumowy kostium, a gad Harryhausena był animowaną, niedużą, niezwykle starannie zrobioną figurką, która miała metalowy, ruchomy szkielet pod plastikowo-gumowym pancerzem.
Zadziwiający King Kong
Ray Harryhausen pracował z miłości do animacji, w spartańskich warunkach, z zaledwie dwoma asystentami. Swoje przeznaczenie spotkał, gdy był jeszcze chłopcem. Wszystko zaczęło się od olbrzymiego goryla z filmu „King Kong” Meriana Caldwella Coopera (tu akcent polski, bo Cooper był ojcem naszego doskonałego pisarza i tłumacza Macieja Słomczyńskiego).
Był rok 1933 r., Ray Harryhausen miał zaledwie 13 lat i po prostu zakochał się w olbrzymiej małpie. Od początku zastanawiał się, jak można było zrobić tak sugestywnego, wielkiego zwierza, który równie zwinnie porusza się po Wyspie Czaszki, jak i po Nowym Jorku.
W „King Kongu” w ekstremalnie niebezpiecznej dżungli roiło się wprost od morderczych prehistorycznych potworów.
– Wyszedłem z kina oczarowany. Ten film był tak inny od tego, co do tej pory widziałem – wspominał potem Harryhausen w wywiadzie.
13-latek wrócił do domu i zaczął budować swoje stworki, najpierw w ogrodzie, potem przeniósł się do garażu, żeby mieć lepsze oświetlenie. Metodą poklatkową robił filmy na taśmie 16 mm. Rodzice nie kręcili nosem na hobby syna. Wręcz przeciwnie. Ojciec Frederic pomagał budować ruchome szkieleciki do lalek syna, a mama szyła dla nich stroje i pracowała przy dekoracjach. Nikt z rodziny nie przypuszczał wtedy, że w 1992 r. Ray odbierze honorowego Oscara za swoje filmowe osiągnięcia, a jego nazwisko stanie się symbolem profesjonalizmu i wizjonerstwa.
W szkole średniej Ray dowiedział się, że ojciec jego kolegi pracuje w studiu filmowym MGM i zna animatora, który ożywił w filmie Coopera wielką małpę. Mężczyzna zachęcił go, by zadzwonił do MGM i umówił się Willisem H. O’Brienem. Wkrótce nadszedł wielki dzień, bo O’Brien zaprosił Raya do studia.
Walizka pełna dinozaurów
Na spotkanie z O’Brienem Ray zabrał walizkę pełną swoich dinozaurów. Animator je obejrzał i poradził nastolatkowi, by zaczął studiować anatomię. Gdy obejrzał filmy Raya, zachęcił go do dalszej pracy.
Od tamtego spotkania czas Raya jeszcze bardziej się skurczył, bo zapisał się na zajęcia z anatomii. Uczył się też wieczorowo sztuki montażu, scenografii i reżyserii. Chodził nawet na zajęcia z aktorstwa, choć był bardzo nieśmiały.
W 1938 r. Ray Harryhausen poznał swojego późniejszego, wieloletniego przyjaciela Forresta J. Ackermana, amerykańskiego pisarza, dziennikarza, aktora i producenta filmowego, popularyzatora fantastyki naukowej. Forrest jako pierwszy użył skrótu „sci-fi” na oznaczenie tego gatunku.
Dzięki Forrestowi Ray Harryhausen trafił do Los Angeles Science Fiction League, gdzie spotkał pisarza Raya Bradbury’ego, kolejnego swojego wielkiego przyjaciela.
Pierwszą pracę dostał Harryhausen przy animowanej, lalkowej serii filmów „Puppetons” – dostawał 16 dolarów tygodniowo.
Potem była wojna i Harryhausen poszedł do wojska. Służył w specjalnej dywizji, gdzie razem z pułkownikiem Frankiem Caprą, reżyserem „Ich nocy” i „Pan Smith jedzie do Waszyngtonu”, robił filmy propagandowe, m.in. „Why We Fight” (Dlaczego walczymy).
Wojna się skończyła i Harryhausen wrócił do swoich modeli. Zrobił serię animowanych klasycznych baśni, m.in. „Opowieści Mamy Gęsi”, „Historię Czerwonego Kapturka”. Miłośnikiem tych filmów był Nick Park, twórca baranka Shauna, Wallace’a i Gromita. Tu też pomagali mu rodzice.
Jak opowiadał, z niecierpliwością czekał na emisję tych filmów w telewizji, a potem zatapiał się w nich tak, że cały zewnętrzny świat znikał.
Przełomem w karierze Harryhausena był film „Wielki Joe (Mighty Joe Young) o wielkim gorylu.
Spełniło się marzenie animatora, pracował nad wielką małpą, taką jak King Kong. Zrobił lwią część animacji i efektów specjalnych. Za ten film jego szef O’Brien dostał Oscara za efekty specjalne.
Bestie czyli sukces
Pierwszą samodzielną pracą Harryhausena był film „Bestia z głębokości 20000 sążni" (1953). Kolejne to: „To przyszło z głębi morza" (1955), „The Animal World" (1956), „Ziemia kontra latające talerze" (1956), „Twenty Million Miles to Earth" (1957), „Siódma podróż Sindbada" (1958), „Trzy światy Guliwera" (1960), „Tajemnicza wyspa" (1961), „Jazon i argonauci" (1962), „Pierwsi ludzie na Księżycu" (1964), „Milion lat przed naszą erą" (1966), kolejne filmy o podróżach Sindbada z lat 70. aż po „Zmierzch Tytanów" (1981).
Z filmem „To przyszło z głębi morza” wiąże się anegdota. Była to opowieść, w której wielka ośmiornica niszczy most Golden Gate w San Francisco. Harryhausen opowiadał, że władze miasta nie pozwoliły ekipie kręcić zdjęć na moście, bo bali się, że film podważy zaufanie ludzi do mostu. Kręcono więc po kryjomu.
Mistrzowska walka szkieletów
Harryhausen rozwijał swoje techniki animacyjne, zwane „dynamation”. Łączył animację poklatkową z projekcją z tyłu, dzięki czemu jego lalki grały razem z aktorami, w naturalnych plenerach. Szczytowym osiągnięciem był pojedynek bohatera „Jazona i Argonautów" z siedmioma animowanymi szkieletami.
To, co robił Harryhausen z lalkami i modelami na ekranie, to było mistrzostwo świata. Dopiero animacja komputerowa przerosła mistrza.
Jak opowiadał po latach, w filmach przy których pracował, wszystko, co widać na ekranie, było w 90 proc. kręcone za jednym zamachem, bez dubli. Powód był prozaiczny – brak pieniędzy.
– Nigdy nie nazywaliśmy tego, co robimy w filmie „efektami specjalnymi. To dziennikarze tak mówili. Po prostu staraliśmy się robić zdjęcia tak, by „ulepszyć” naturalne zdjęcia – powiedział Harryhausen.
Powtarzał, że nie można zbyt urealniać fantastyki, bo traci atrakcyjność. Dziwił się, gdy ludzie mówili mu, że jest „niepoważnym panem od lalek”.
Zmienić czyjeś życie
Po latach o filmach, nad którymi pracował mówił, że były przypisywane do klasy B, bo miały niewielkie budżety. Ale był przekonany, że miały większą wartość od wielu z tych, na które wielkie studia przeznaczały wielkie pieniądze.
- Jestem szczęśliwy, że tak wielu młodych fanów mówi mi, że moje filmy zmieniły ich życie. To nie tylko komplement. Zyskuję przekonanie, że przez lata robiłem coś więcej, niż tylko kino rozrywkowe. Mam nadzieję, że zmieniłem ich życie na lepsze – powiedział Ray Harryhausen w wywiadzie.
O tym, że ten animator i autor efektów specjalnych miał przemożny wpływ na ludzi i ich sztukę, mówią zgodnym chórem reżyserzy największych kinowych hitów.
Steven Spielberg uważał go za „ojca tego wszystkiego, co robimy w kinie fantasy, science fiction i przygodowym.
James Cameron, ten od „Titanica” i „Avatara”, powiedział, że jemu i jego kolegom udało się tak wiele osiągnąć, bo „stali w swojej pracy na ramionach giganta”, którym był Harryhausen.
Jeśli przyjrzymy się filmom genialnego animatora i porównamy je ze współczesnymi hitami okaże się, że cytatów z Harryhausena jest mnóstwo. I tak np. w „Marsjanie atakują” Tima Burtona latające spodki ścinają Pomnik Waszyngtona dokładnie tak samo, jak w filmie „Ziemia kontra latające talerze".
W innym filmie Burtona – „Gnijąca panna młoda” – jedna z postaci gra na fortepianie marki… Harryhausen.
W „Gwiezdne wojny: Część II. Ataku klonów” (2002) jest scena walki przypominająca jedną ze scen z „Siódmej podróży Sindbada”.
Robert Rodriguez w „Małych agentach 2” zrealizował scenę inspirowaną walką z bandą szkieletów, a w napisach końcowych podziękował swemu idolowi, Harryhausenowi.
Ray Harryhausen zmarł w 2013 r. Miał 93 lata. Po jego śmierci jeden z Monty Pythonów, Terry Gilliam, który wyreżyserował takie filmy jak m.in. „12 małp”, „Bandyci czasu” i „Brasil” powiedział: „To, co teraz robimy cyfrowo, z użyciem komputerów, Ray robił tylko dzięki swoim rękom i zręcznym palcom”.
Zdjęcie główne: Ray Harryhausen i jego stwory (fot. materiały prasowe)